wtorek, 27 listopada 2012

  Wykonałam wyrok śmierci.
   Morderczy akt przemocy dotyczył - co prawda - nędznych, mysich pasm napuszonych i rozdwojonych kudłów o trudnym do zidentyfikowania kolorze i lichej kondycji, ale jakich bym nie znalazła okoliczności łagodzących i motywów tej zbrodni, nic nie zrzuci już ze mnie jarzma odpowiedzialności , a przy tym też niechlubnego miana kata, którym nieszczęśliwie się dzisiaj stałam. Już zawsze (a przynajmniej - póki moja bogu ducha winna ofiara nie powstanie z popiołów, na co są na razie pewne drobne zadatki...) będę napiętnowana swoją winą w ludzkich oczach i skazana na społeczne wykluczenie z grupy osobników o pełnym owłosieniu głowy.
   Czyż to nie smutne w swoim tragizmie?... (Wiadomo, że smutne).
   Jestem zatem masochistycznym i bezwzględnym potworem o morderczych instynktach względem własnych włosów i o wypaczonym zmyśle estetycznym, który skłania mnie do urzeczywistniania czynów iście dramatycznych, budzących powszechną grozę oraz do cna obmierzłych w oczach świadków mych zbrodniczych występków tudzież ich efektów.
   Aaaaaaaaaagrgehqwgrhgsjv! (W tym momencie proszę wyobrazić sobie krzyk przerażenia przemieszanego z bezdenną rozpaczą, zgorszeniem oraz bezsilnością wobec czynów rąk własnych).
   Zdarzało mi się już miewać włosy o długości nie przekraczającej paru centymetrów. Farbować je na wszystkie możliwe odcienie czerwieni. Obcinać asymetrycznie i radykalnie - acz równomiernie - zostawiając z jednej strony długie,  a z drugiej krótkie. Zakręcać je na mamine wałki. Wycinać razem z niefortunnie wplątanymi spinkami. Własnoręcznie "wyrównywać" grzywkę, z którą zawsze następnego dnia trzeba było iść do fryzjera. Smarować je niewprawnie żelem, tworząc intrygujący efekt tłustości. Wiązać je w chwilach kryzysu ściągaczem odciętym od skarpetek i udającym frotkę. Robić po kilkanaście kucyków na raz albo związywać je wszystkimi kolorowymi gumkami, jakie tylko miałam w domu i modelować w efektowne, powyginane kształty. Nawet malować je flamastrami, kiedy w dzieciństwie zamarzyły mi się tęczowe pasemka. Wielki, wielki zebrałam bagaż fryzjerskich doświadczeń. Naprawdę.
   Łysa nie byłam jeszcze nigdy. Do dziś.

piątek, 26 października 2012

   Klasa maturalna to już chyba ten czas, kiedy wypada zacząć się uczyć. Chyba. Co prawda na razie niewiele sobie z tego robię, a o maturze więcej myślę, niż się do niej uczę, to jednak - wypada. Czuję się źle, kiedy robię coś absolutnie niezwiązanego pochłanianiem treści repetytoriów, bo stale towarzyszą mi wyrzuty sumienia, że powinnam robić coś innego. Wiadomo, co.
   Strasznie się o siebie martwię.
   Wstaję wcześnie w nocy, żeby z kawą móc siedzieć na parapecie i patrzeć, jak szarość przechodzi stopniami przez wszystkie odcienie poranka. Hoduję na parapecie wrzos w doniczce i rozpływam się w zachwycie nad ulubionym fioletem na łodyżkach. Marznę w spódnicach w kwiatki; prywatna łąka kwitnie u mnie mimo końca października. Sukcesywnie obcinam włosy w przypływie nagłej wiary we fryzjerskie talenta własne, oszpecając się z całym swym radykalizmem. Z językiem na brodzie i w pożyczonej czapce ganiam autobusy. Robię miliardy ozdobnych kleksów każdego dnia z ciągłym przekonaniem, że nie ma lepszych ilustracji dla notatek z lekcji. Rozmawiam z O. na skrzyżowaniu o obliczach schizofrenii na przykładzie klasowych patologii i zmianach neurotycznych w obrębie psychiki pani E. Szukam liści do suszenia. Czytam na zmianę Sienkiewicza z Prusem.Uczę się wierszy Goethego (w oryginale!) o różyczkach na pastwisku. Światło w moim oknie gaśnie jako ostatnie ze wszystkich świateł we wszystkich oknach, które widzę ze swojego. Woda w rurach spływająca do grzejników szumi i usypia.
   I wciąż myślę, co ze sobą zrobić. I wciąż nie wiem.

piątek, 24 sierpnia 2012

Pozna(ń/j) Borejków

   31 lipca w Poznaniu na Roosevelta 5 w okolicach 6.00 rano, a może trochę wcześniej, przeżyłam najbardziej przejmujący, wzruszający i niezwykły moment z całych moich wakacji, licząc od końca czerwca aż do samego końca sierpnia (którego - co prawda - jeszcze nie ma, ale poziom mojego zachwytu z tamtego ranka wzrósł na tyle drastycznie, że czasoprzestrzeń i jej waga traci teraz na znaczeniu w zestawieniu z wagą chwili). Chyba zawsze wykazywałam niezdrową skłonność do egzaltacji, przesadnego sentymentalizmu i niepokojąco histeryczny stosunek do świata, ale nawet kiedy staram się o tym pamiętać i powściągać to wszystko, tłumić, nie wychodzi mi to ani trochę.Otóż - wyjrzałam wówczas przez swoje wymarzone, wyśnione i przeniesione gdzieś z wyżyn wyobraźni prosto do rzeczywistości okno. O, to właśnie:

     Książki Małgorzaty Musierowicz, całą sagę o Borejkach, pożarłam dawno, dawno temu. W nieskończenie dalekiej przeszłości zaczytywałam się nimi pod ławką na lekcjach, w domu przy obiedzie, a możliwe nawet, że i nocą w łóżku, wtykając w szczelinę pod drzwiami dywanik, żeby na korytarz nie przebijało się światło lampki i nie nęciło Mamisza, gotowego w trosce o mój sen wyłączyć korki i pozbawić mnie łaski korzystania z dobrodziejstw żarówki elektrycznej. Dużo wtedy czytałam. Postaci z książek ożywały w mojej wyobraźni, stawały się w niej znajome, czasem bliskie. Granica pomiędzy światem zbudowanym na przekręcanych kartkach i tym, w którym sama byłam zanurzona, stawała się płynna, pozwalała na przenikanie się obrazów, pojęć i historii. Czasami brakowało mi poczucia realności. Dopasowywałam do siebie ludzkie losy, cechy, charaktery. Te zmyślone i prawdziwe. Łączyłam ludzi w literacko-rzeczywiste kalambury. Szukałam odpowiedników. I wciąż wyobrażałam sobie, że gdzieś musi istnieć taki świat, taka przestrzeń, miejsce, w którym rozgrywa się fabuła. Że to, o czym czytam, gdzieś się dzieje. Może wydarzyło się kiedyś i komuś albo dopiero nadejdzie, wywołane literacką fikcją. Kiedyś, komuś, gdzieś.
   W domu Borejków mieści się kancelaria adwokacka. Wczesnym rankiem drzwi od strony ulicy były zamknięte na głucho i nie pozostawiały nawet cienia nadziei na to, że uda nam się wejść do środka. Niestrudzenie obeszliśmy budynek dookoła, zaglądając we wszystkie okna i szukając śladów życia. Firanki, czerwone pelargonie i uchylone lufciki wyglądały całkiem obiecująco na tle uśpionego podwórza i budzącego się dopiero miasta. Pamiętam, jak bez większych nadziei spacerowaliśmy dookoła, zadzierając głowy w stronę nieba i podziwiając misterne zdobienia, finezyjne balustrady. I jeszcze klamkę od strony podwórka, którą nacisnęłam dla samej przyjemności dotyku, a która okazała się być nieskrępowana żadnym zamkiem i pozwoliła mi uchylić drzwi. Weszliśmy więc.
   Klatka schodowa była duża, ciemna. Drzwi do poszczególnych mieszkań ogromne. Zupełnie inne, niż te, do których przywykliśmy, obcując na co dzień z nudną zabudową blokowisk i osiedli, będących wytworami naszych czasów. Byłam gotowa zamieszkać na tej klatce schodowej, ustawić pod skrzynką na listy łóżko albo nawet karimatę, wszystko zresztą jedno, co by to miało być. Przez chwilę klatka schodowa tamtego domu wydała mi się idealnym miejscem do życia i zakochałam się w niej z całą swoją dziecinną jeszcze naiwnością. Wydeptane milionami ludzkich kroków drewniane schody i poręcze urzekały mnie i onieśmielały. To był jeden z takich domów, w których czas się zatrzymał, przestał płynąć. Dom, do którego chce się wracać, w którym chce się być. I kiedy wchodziłam na górę, po tych wysłużonych schodach, gładząc ręką poręcz, mijając okna z kolorowymi szybkami i wychylając się z każdego z nich, myślałam o tym, że Musierowicz dobrze go wybrała. A my dobrze trafiliśmy.  
   Z okna na samej górze kamienicy przy Roosevelta 5 widać cały wszechświat. Naprawdę. Łatwo go tam sobie wyobrazić.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Dzień dobry


   Minęło już dobrych kilka lat od czasu, kiedy zaczęłam szukać sobie miejsca w Wielkim Internecie. Na początku 2006 roku zamieszkałam na Onecie. W zielonym pokoju z fotelem było mi całkiem dobrze i przytulnie. Lubiłam do niego wracać. Przez dobrych kilka lat. Na długo albo krótko. Dopiero z czasem zaczęło się tam robić ciasno, duszno. Przeprowadzam się więc znowu. Tym razem tutaj, na blogspota. Z kawałkiem archiwum w walizce i nieskończenie wieloznacznym - ale za to dźwięcznym! - ramparampam w adresie, na kolejnej, białej karcie znowu zaczynam od dzień dobry. I już mi się podoba, już się cieszę, że tu jestem. Na dzień dobry więc - dzień dobry!