piątek, 26 października 2012

   Klasa maturalna to już chyba ten czas, kiedy wypada zacząć się uczyć. Chyba. Co prawda na razie niewiele sobie z tego robię, a o maturze więcej myślę, niż się do niej uczę, to jednak - wypada. Czuję się źle, kiedy robię coś absolutnie niezwiązanego pochłanianiem treści repetytoriów, bo stale towarzyszą mi wyrzuty sumienia, że powinnam robić coś innego. Wiadomo, co.
   Strasznie się o siebie martwię.
   Wstaję wcześnie w nocy, żeby z kawą móc siedzieć na parapecie i patrzeć, jak szarość przechodzi stopniami przez wszystkie odcienie poranka. Hoduję na parapecie wrzos w doniczce i rozpływam się w zachwycie nad ulubionym fioletem na łodyżkach. Marznę w spódnicach w kwiatki; prywatna łąka kwitnie u mnie mimo końca października. Sukcesywnie obcinam włosy w przypływie nagłej wiary we fryzjerskie talenta własne, oszpecając się z całym swym radykalizmem. Z językiem na brodzie i w pożyczonej czapce ganiam autobusy. Robię miliardy ozdobnych kleksów każdego dnia z ciągłym przekonaniem, że nie ma lepszych ilustracji dla notatek z lekcji. Rozmawiam z O. na skrzyżowaniu o obliczach schizofrenii na przykładzie klasowych patologii i zmianach neurotycznych w obrębie psychiki pani E. Szukam liści do suszenia. Czytam na zmianę Sienkiewicza z Prusem.Uczę się wierszy Goethego (w oryginale!) o różyczkach na pastwisku. Światło w moim oknie gaśnie jako ostatnie ze wszystkich świateł we wszystkich oknach, które widzę ze swojego. Woda w rurach spływająca do grzejników szumi i usypia.
   I wciąż myślę, co ze sobą zrobić. I wciąż nie wiem.