poniedziałek, 30 grudnia 2013

Pippi mówi, że dorośli nigdy nie mają przyjemności. Mają tylko mnóstwo nudnej roboty, głupie ubrania, odciski i pidatki kominalne.

A moje nowe biuro, w mojej nowej pracy, jest pełne dorosłych. I pełne mnie.



Za sobą mam: sadzenie chryzantem, manufakturę pudełek, inkubator, dyżur w porno radiu, oprowadzanie ludzi po fabryce serów i tysiąc innych "prac". CV z wijącą się przez dwie kartki listą "sukcesów" i "doświadczeń".
Teraz: mam drzwi na kartę magnetyczną, stanowisko, login z hasłem, nazwisko wdrukowane w grafik, bazę danych, wyprasowaną koszulę (no dobra, tylko raz...), firmowy notes, pomarańczowy kubek we wspólnej kuchni i monopol na herbatę o smaku marcepanu z wiśnią. Mam poczucie, że umiem o siebie zadbać, zarobić pieniądze, nabrać ludzi na rozmowach kwalifikacyjnych, że jestem super-fajna. I mam komfort, bo mogę znaleźć pracę, a za tydzień powiedzieć dumnie, że znudziło-mi-się. I mam zabawę!

Jestem telemarketerem. Albo ładniej: pracuję w wydawnictwie. W dziale sprzedaży telefonicznej.

Siedzę przy telefonie i mówię: dzień dobry, z tej strony wydawnictwo magiczne, tfu, muzyczne, tfu, medyczne...

Język mi się plącze. Się przydaje. Się używa. I pewnie zaraz ucieknę stąd. Ale móc powiedzieć, że idę gdzieś "po pracy" - to bezcenne. To zabawne.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

a w powietrzu unosiły się wciąż maleńkie okruchy lustra



- Przepraszam, mogę pani coś powiedzieć?

Czekam na tramwaj, odliczam minuty, drepczę w miejscu. Obok mnie tłumek ludzi. Dziwię się, że że na mnie padło i już czekam, aż dostanę ulotkę z zaproszeniem na piwo do Lucefera albo info o pokazie garnków i pościeli z wielbłądziej włóczki. Ona stoi obok w poszarzałym palcie i berecie, trochę zaciągniętym na oczy. Wygląda jak tysiąc innych kobiet na tej ulicy, tego dnia.

- Tak? - Nieśmiało pytam, może niechętnie.
- Wie pani, byłam w kościele i podeszła do mnie jedna pani. I ona mi mówi: "pani obraża matkę boską, pani chodzi w spodniach a matka boska nie chodziła w spodniach, pani bluźni".
- Co za pomysł. - I tu ulga, że o to chodzi, że można powiedzieć coś autorytatywnie i że jest co, że to takie proste. - matce boskiej na pewno wszystko jedno, jak kto przyjdzie. A kto by nie chodził w spodniach zimą, jak dzisiaj z rana taki mróz. - Paplę, paplę. A ona mi przerywa.
- Ona mi powiedziała, że obrażam matkę boską. A ja przyszłam się pomodlić,
bo ja mam bardzo chore dziecko, na czerniaka.


Ona prawie płaczę. A ja nie znajduję słowa. Zastyga czas, tramwaj, ja. Nie wiem, co robić. Nic mi po semantyce wypowiedzi, wstępie do językoznawstwa synchronicznego, nauk pomocniczych filologii polskiej.
Tu język się kończy.

niedziela, 1 grudnia 2013

raz po raz dostrzegam

   Jestem najbardziej leniwym studentem (wszech)świata(światów). Chodzę po deszczu, czytam w bibliotekach gazety, spędzam zajęcia z woku w pubie o wystroju quasi-burdel, na onirycznych wykładach gram w słowotok i poję się kawą, teksty na ćwiczenia czytam - w najlepszym razie - tydzień po tym, jak przestały być do czegokolwiek potrzebne i, na domiar złego, marudzę, że to wszystko przez mój światopoglądowy kryzys. Zapytana, kim można być po polonistyce, coraz częściej warczę, że żabą albo syrenką i skrycie umieram ze strachu codziennie od nowa. W chwilach, kiedy nie próbuję sprawiać pozorów, że dzielnie się uczę, oprowadzam ludzi po piwnicach dawnej fabryki serów, preparuję fonetycznie Muminki, uczę pisać ośmioletniego Pawła Wybitnego Matematyka, schodzę na ścieżki (a właściwie pasy) przestępczości, płacę mandaty, rezerwuję bilety na najbardziej nieodpowiedzialne podróże życia, wycofuję się z nich tuż przed, obserwuję pewnych Czarodziejów (niewinnych), piekę i transportuję na Sadybę babeczki, biegam po bazarach, kupuję konie, wymieniam się w internetach zwierzeniami z nieznajomymi, gotuję kreatywne i niejadalne zupy, obnoszę się z tęczowymi rękawiczkami, czytam polsko-czeski słownik, w piżamie w króliczki kupuję nutellę, robię eksperymenty, zainspirowana "Cyrografem" pytam ludzi na czacie, czy sprzedaliby komuś duszę i coraz bardziej przypominam wielką niedźwiedzicę. Mam już swój ulubiony wycinek Wisły za oknem, wypróbowałam prawie wszystkie bary mleczne w Warszawie, a w tramwaju numer osiem odróżniam już ludzkie twarze. Jestem sentymentalna, hermetyczna, niepoważna i zdecydowana taką być. Wierzę w czasu zapisanie, zatrzymanie i niewiele ponad to.


niedziela, 3 listopada 2013

najlepsze dziady w moim życiu!

 Miałam zostać na święta w bursie. Urządzić sobie jakiś refleksyjny (a może rozważny) i romantyczny spacer po żydowskich Powązkach. Czytać wieczorami Kadłubka, uczyć się fonetyki i grzecznie chodzić spać przed godziną duchów. Taki był plan. Aż M. wpisała pewnego wieczoru słowo 'dziady' do wyszukiwarki Google, znalazła w Wielkich Internetach wydarzenie na fejsie i wysłała mi zaproszenie. Na dziady właśnie.

  "Ja też mieszkam w Palmirach! Ale nie na cmentarzu".
"Co to było, ktoś za nami idzie? Niemożliwe, kto by chodził po lesie w nocy!".

 Nie miałyśmy plecaków, termosów, latarek ani dobrych butów. Ostatecznie ja urządziłam sobie wielką podróż do domu z nieznajomą z internetu znalezioną na BlaBlaCar, a M. maszerowała 15 km po leśnych peryferiach w złotych balerinach. Obie dałyśmy radę, a ja przygody dzięki temu miałam dwie. I znowu poziom mojego zaufania urósł o +1 punkt w wewnętrznej skali otwartości wobec tajemniczych nieznajomych.

 Podobno dziady w Warszawie organizowano po raz siódmy. Zazwyczaj bywało na nich najwyżej 10 osób, tym razem przyszło 47. Najczęściej znajomi znajomych. Niektórzy wykruszyli się po drodze, konieczność spędzenia następnego dnia w pracy zrobiła swoje. Niektórzy przeszli całą trasę. A przejść było warto!

 Czuję taki wielki zachwyt. Nad ideą, pomysłem, powrotem do tego, co dawne. Nad Puszczą Kampinoską tak straszną w nocy, że aż piękną przez wszechobecne kompozycje złowrogich cieni i potęgę drzew. Nad muzyką, średniowiecznymi rogami i lutnią, połączeniami brzmień, których pewnie w żadnych innych okolicznościach nie miałabym szans usłyszeć. Nad tańcami celtyckimi na leśnej polanie o brzasku, gdzie było ciemno, krzywo i wciąż wpadało się na kogoś albo na coś. Nad strojami rodem z wczesnego średniowiecza, tą wspaniałą rekonstrukcją, pasją. Nad niezwykłymi ludźmi, do grupy których mogłam wejść przez ten cudowny przypadek. Nad odmianą. Od tej strasznej zwyczajności.

Lubię Wszystkich Świętych. Przyglądanie się ludziom na cmentarzu. Spacery, chryzantemy, przypadkowe spotkania. Podziwianie potężnych grobowców o wymyślnych konstrukcjach, ornamentach. Lubię zamyślony pomnik Chrystusa, który siedzi w Garwolinie na filarze, podpiera ręką brodę i którego wszystko martwi. I lubię ogień, który rozświetla kolorowe szkiełka. Ale, jednocześnie - brakuje mi w tym czegoś. Jakichś potężnych emocji sięgających głęboko, do samego środka, samego mięsa.

"Ludzie, ratujcie!" - 80 letni, pijany staruszek wisi na bramie w środku lasu, jest pierwsza w nocy. Ubranie podarte, nogi nie chcą się słuchać, całe zdrętwiałe i bez czucia. W domu nie ma światła ani prądu. Wzywamy pogotowie. Staruszek wyjmuje z kieszeni klucze. Nie mógł trafić do zamka, myślał, że kto jak kto, ale on przez tę bramę przejdzie. Ubranie całe podarte. Chatka zatopiona w Puszczy. Starszy pan mówi, że trzy godziny już tak wisi. I - pewnie - gdybyśmy nie przechodzili tamtą drogą wtedy, w nocy, gdybyśmy nie zeszli ze szlaku, to.

 Na bramie wisiały na sznurku obwarzanki z makiem. Takie, jak te, które można kupić na straganie przy Powązkach. I z tych obwarzanek ja nigdy już się nie będę śmiać, że nie pasują. Mnie już zawsze będą przypominać. To, co za plecami.

piątek, 11 października 2013

 

Wyobrażam sobie, że kiedy piszę z rzadka, nikt na mnie nie czeka. Nie mam kogo zawieść ani zmartwić. Krzyczę w lesie, rozmawiam z echem. Jeśli ktoś usłyszy kilka słów, to zawsze trochę z przypadku, z zaskoczenia. A one wpadną i rozprysną się o ściany. Tak niezauważenie, jak przyszły.
Nie ma w nich ciągłości. Tyle spraw obok i pomiędzy zgubionych. Wielkich rozpaczy i wielkich zachwytów, o których nie zdążyło się opowiedzieć. I tylko te ślady drobne, niewyraźne, rozmyte szkielety zostają tutaj. Bo bezpieczniej, bo łatwiej. Potrzeba ekspresji już inna, a mówienia tak samo duża, ale ciągle nieśmiała.

Szukam ciepła na dnie kubka z herbatą. Słucham stale jednej piosenki. Ustawiam książki od a do z, przestawiam, rozrzucam i płaczę co raz. Choinka wychowywana od nasionka w plastikowej doniczce uschła biednie w spękanej ziemi. Wrzosów już nie ma. A na gołej kiedyś, promiennie drewnianej podłodze chodnik z jeleniem. Szafki całe w cudzych spinkach, skarpetkach. Komuś była potrzebna moja żarówka, więc ciemno. Teraz drzwi zamknięte na klucz, więc bezpiecznie.

Płaczę nad książkami. Nad otwartą kopertą z listem. Nad opowieścią o łysej głowie Korczaka, o jego otwartym oknie i o karmieniu wróbli chlebem. Nad panem, który prosił na ulicy tylko o pomidora. Nad potłuczonym talerzem. Nad fletem z kości łabędzia i jaskinią, co zapomniana. Nad Titanickiem i lodową górą. Nad Z. i każdym pytaniem o bliskość. Nad nieodebranym telefonem. Nad peronem, na którym nikt nie ma czasu poczekać. Nad tym, że W. już mówi. Nad niespodziewanymi wypadkami. Nad niepotrzebnym zwierzeniem. Nad biedronką na wykładzie w połowie października. Nad drutem z zielonym listkiem. Nad czyimś ogrodem. Nad tym, że tyle spraw strasznych i tyle większych od siebie. Nad nadmiarem czegoś i brakiem.


– Czy naprawdę tak bardzo ich żałujesz? – spytał Homek ze współczuciem.
– Nie, tylko trochę – odpowiedziała. – Ale korzystam ze sposobności i płaczę teraz nad wszystkim w ogóle. Mam okazję.
/T. Jansson,  Lato Muminków

wtorek, 24 września 2013

 Z pustej kuchni, znad laptopa i talerza z uszkami do barszczu bez barszczu - bo nic innego, co nadawałoby się do jedzenia, nie mam - donoszę, że:
od kilku godzin mieszkam w bursie i nie widziałam jeszcze ani jednej żywej duszy, choć biegam po korytarzach jak huragan, noszę tam i z powrotem swoje garnki, szukam wciąż lodówek, worków na śmieci i innych cudów. Mój trzyosobowy pokój jest pusty. W bursie mojej cicho jest jak w grobie i nawet drzwi niezręcznie mi zamykać, bo wydaje mi się, że hałasuję tu jak potwór. W pokoju już zdążyłam zrobić wielkie przemeblowanie i pozamieniać miejscami wszystkie szafy oraz łóżka. Za oknem mam jeziorko. Żyję w stresie, że niedługo będę spać na wycieraczce, kiedy wyjdzie na jaw, że w niedzielę, zamiast biec kłusem do kościoła, śpię do południa i oglądam namiętnie seriale. Boję się, że trafię na świątobliwe dziewuszki, z którymi nie sposób będzie się dogadać, ale w myśl matematycznych faktów i statystyk zamieniłam 2osobowy pokój na 3osobowy, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo, że chociaż jedna z moich współlokatorek będzie fajna. Mówię o tym wszystkim i wszyscy się ze mnie śmieją. Cierpię też prawdziwe męki wchodząc na trzecie piętro, na którym to nie było mi dane mieszkać nigdy w życiu, bo zawsze oblegałam pierwsze. Znowu jest obskurnie i biednie. Mam w pokoju meblościankę a'la wczesny gierek i niewygodny tapczan. Ale chcę wierzyć, że będzie mi tu dobrze. Chcę wierzyć...

środa, 18 września 2013

 Mam dość:

 robienia prania w wodzie po rozmrażaniu lodówki, cudzych kotów wrednych jak tresowane małpy, kup Perełki na kuchennym stole, życia z podkładem dźwiękowym tvn 24/24h pomimo zamkniętych drzwi, zatyczek w uszach i pokoju na poddaszu, przejmującego zimna i oliwnej kozy, chodzenia w butach, gotowania obiadków codziennie na 3, podlewania miliarda doniczkowców na każdym parapecie, mokrych cerat w łazience, zaplombowanej przed wojną umywalki, moli zjadających dom, wzroku rejestrującego każdy ruch (nawet kiedy chcę sobie w zaciszu siknąć!), fotela z siedzeniem centymetr nad podłogą, stolika przybitego gwoźdźmi do podłogi, nieprzezroczystych okien, krojenia serc wołowych z krającym i krwawiącym sercem, tłustych talerzy i mycia ich przed każdym użyciem, pierdolnika w kuchni, kiedy Irena gotuje, wylewania zupy na kuchenkę, żeby zmobilizować mnie do mycia ("teraz to już musisz, mhehehe"), wypuszczania psa, którego trzeba wypuszczać, a który nie chce wyjść, stania nad łóżkiem z wachlarzem niczym zalotna, egipska niewolnica, kiedy błędnik atakuje, spadków tętna, dzielenia leków na ćwiartki, chowania przede mną herbaty (choć mam swoją!), robienia po 2 kubki kawy na raz - na zapas - bo gaz oszczędzać trzeba, lepkiego kurzu wszędzie, sedesu z przedwojenną spłuczką i wody w butelkach na stoliczku, polerowania spróchniałych i pękających ze starości podłóg, żeby się błyszczały, zależności, odpowiedzialności, bycia o 70 lat młodszą i za młodą.

Uciekam tu:


Słyszę:

 miałaś jak w raju, pokój za pół darmo, tak mi przykro, nie spodziewałam się po tobie, wiedziałam, że tak będzie, jak pójdę do szpitala to kto się zajmie domem, a jak umrę kto, kogo teraz znajdę, w ostatniej chwili, tak cię polubiłam, kochanie, ty wydro, chciałaś pomieszkać sobie przez wakacje, dlaczego od razu nie szukałaś gdzie indziej, z nikim nigdy nie miałam lepiej, Oleńka też pakowała walizki, ale była psychiczna, psychiczna to rozumiem, uciekasz do kołchozu, zobaczysz, nie będzie ci nigdzie lepiej, koteczku, zastanów się, zawiodłaś mnie, ja zapłacę, oddam ci tę kaucję, co tam wpłaciłaś, nie wyobrażam sobie, pies będzie cierpiał, zwierzęta cię lubiły, byłaś jak rodzina, wolisz mieć dla siebie nędzne łóżko czy mieć willę, tu ogród, tam brzydko, przez most Poniatowskiego to pod górkę, nie prawda, że 3 razy bliżej, rozbijasz stado.

środa, 11 września 2013

   Wczoraj usłyszałam w słuchawce telefonu najpiękniejsze zdanie nr 1 tego tygodnia. (Jestem dziwnym człowiekiem i lubię takie rankingi, widzę coś ładnego w takich zdań zbieraniu - nie mówiąc już o zachwytach). Nie szkodzi, że to bez szklanej waty kontekstu i nie ważne, że smutne. Dotknęło mnie i zostało.

"Dotykasz życia, które umiera".

   Dotykam. Deszcz tłucze mi w szyby. Siedzę w mrocznej kuchni i mam przed sobą książkę. Data wydania zapisana cyframi rzymskimi, MCMXXIX (1929). To jeszcze własność matki Ireny. W środku rozczulające domki i kwiatuszki wyrysowane fioletową kredką. Na pożółkłych stronach nazwa majątku i brązowe plamy.
Tytuł: "Nowy kucharz doskonały czyli zasady i technika racjonalnej współczesnej kuchni"
Dopisek: "608 przepisów oraz dietetyczne i kulinarne wskazówki dla gospodarstw o ograniczonych środkach, dla osób pragnących zeszczupleć, dla cierpiących".
   Irena siedzi na wózku i instruuje. A ja przygotowuję pieczone pory. Słucham, jak to kiedyś, w jej ziemiańskim dworze, mieszkał sobie kucharz. Na przyjęciach podawano przystawki z porów albo selera w słupkach i sosy. Służba dostawała od gości napiwki. W ogrodzie, w wydzielonej części, mieszkały jelenie i krnąbrny koziołek. Po jednym z przyjęć podpity kucharz założył się z lokajem, że wejdzie do ogrodzenia. W nocy lokaj obudził ojca. Potem wieźli kucharza do doktora zaprzęgiem, ale krwotok z rozerwanego rogami ciała był za duży i nie zdążyli. 
   Później już nikt nigdy nie robił takich pysznych porów pod beszamelem. 
   I może już nikt nigdy nie usłyszy o kucharzu, któremu ciało rozerwał jelonek. Ani o tym, dokąd przed wojną chodziło się w Warszawie na najlepsze lody. Nikt nie odróżni łyżeczki do konfitury i tej od kompotu. Zginą historie o wielkanocnych stoliczkach z marcepanu i eleganckich bankietach. O tym życiu, które umiera.

poniedziałek, 2 września 2013

rozmawiacza szukam

     Napisałam ogłoszenie. Do działu rzeczy zaginionych. O tym, że szukam. A potrzebny mi rozmawiacz. Ktoś, kto lubi grać w Scrabble. Kto potrafi się zachwycić starą kamienicą albo stokrotką w trawie. I komu bliski jest Wojaczek. I wojaczkowa rozpacz. Napisałam. Chciałam zobaczyć, co się stanie. Czy, kto i co napisze. A teraz czytam. Mam pełną skrzynkę odpowiedzi. Kilkadziesiąt. Tak różnych, że aż się wierzyć nie chce. Nieprawdopodobnych. Bardzo osobistych.
      Ktoś pisze, że podróżuje. Niedawno wrócił z Urugwaju. Chce mi pokazać zdjęcia. Rozmawiamy sobie w mailach o Bieszczadach i o poznawaniu ludzi w drodze. Ktoś opowiada mi o tym, jak zawiódł się na ludziach i jak ktoś go zdradził. Inny diagnozuje jak wyrocznia, że mam chorą psychikę od tego Wojaczka. Jest ktoś, kto reklamuje: jest wysportowany, wysoki i lubi motocykle. Pytam, czy czyta wiersze. Odpisuje, że nie, ale lubi historię królów polskich, a także wiek XX. Mijamy się. A zaraz czytam od kogoś wiadomość o jesieni, którą czuje. Później ktoś wysyła mi maila o tym, że zachwyca go niebo. Wymieniamy się tymi zachwytami, rozmawiamy o zachwytach i rozpaczach. Z kimś obok umawiam się na piwo. Ktoś mi napisał wiersz. To wszystko tylko chwila. "Rozmów". 
     Nie spodziewałam się. Nie myślałam, że to TAK.  Że w Internecie tak łatwo można znaleźć, że tak różnych. I że tylu ludzi szuka. Rozmawiaczy właśnie. Jakiejś przestrzeni do rozmowy. 

wtorek, 27 sierpnia 2013

rozpaczliwe cztery

   Doroto, przynieś mi zęby. Upierz tę bluzeczkę, ale tylko z przodu, bo z tyłu się nie brudzi. Doroto, Doroto! Chodź tu prędko, obejrzymy relację z Łulstok. Trzeba odsmażyć ten kepap z KyFyCy, bo zimny. Nie otwieraj, broń boże, tego okna! Nie musisz chyba tak otwierać, żeby wywietrzyć. Doroto, prosiłam. Trzeba oczyścić z bluszczu tę tuję. Ale dlaczego ty wchodzisz na drzewo? Co z tego, że ta tuja rośnie po sam dach, co z tego?! Doroto, moje zęby! Zapal telewizor, bo Bonaza będzie. Muszę obejrzeć dzisiaj drugi raz, bo rano jadłam kanapkę i mogłam przez to coś przeoczyć. Obierz mi też półtorej ziemniaka. Nie, nie dwa! Proszę przecież, żeby półtorej... I wypij sobie tę herbatę z termosu. Ja już nie mogę, bo ona jest stara i mnie rozboli żołądek, jak wypiję, ale trzeba wypić, bo jeszcze się zmarnuje. Acha! I przynieś te zęby... 
*
    Starość jest brzydka. Pomarszczona i kulawa. Ma fioletowe, napuchnięte nogi. Nosi pantofle o trzy rozmiary większe, niż kiedyś. Tłuste warkocze plączą się i kołtunią. Wykręcona ręka może już tylko pogłaskać kota. Nie zapnie już guzików, nie obierze jabłka. Krucha jak gałązka, aż strach dotknąć, żeby nie rozpadła się na pył. Oczy już nie te. Limit na patrzenie wyczerpany. Wielkie litery czytają przez lupę, zza grubych szkieł. Starość trzyma przy łóżku nocnik. Z trudem siada. Trzyma rewolwer pod poduszką i zamyka na kłódkę kratę w drzwiach, taka jest bezbronna. Zapomina. Wyolbrzymia. Obraża się. Odkłada cukierki z orzechami dla gości, do woreczka. Choruje na samotność i pół emerytury inwestuje w rachunki za telefon albo jedzenie dla psa. Jest zależna. Raz w tygodniu wycierana mokrą gąbką. Ma na stole aptekę. Nie wychodzi za próg. Cztery i pół centymetra znaczą dla niej tyle, co stumetrowy mur z drutem kolczastym i kula u nogi. Jest słaba. Mieszka w tele-świecie albo patrzy w okno. Rozpamiętuje i wspomina. Czasami drażni. Osacza. Zobowiązuje. Choruje. Niepokoi. Nie jest piękna. N i e j e s t.  

   Pakuję swoje rzeczy do kartonów średnio raz w tygodniu. Oglądam inne mieszkania, czytam ogłoszenia, dzwonię, umawiam się. Postanawiam, że to koniec i wyjeżdżam, a zaraz potem, że zostanę jeszcze trochę. Pakuję i rozpakowuję. I nie wiem, co robić. 
   Nie mam w pokoju kaloryfera. Z sufitu leje mi się woda, kiedy pada deszcz. Przedwojenna szafa rozsypuje się na części, drzwi wypadły jeszcze pierwszego dnia, teraz listwy wypadają jak zęby. Żarówki raz świecą, raz nie. Fotel skrzypi. Stół ma trzy nogi, dwie krótkie i jedną długą. Zasłony mają kolor, którego nie da się nazwać, bo tak już wyblakły w słońcu i poszarzały ze starości, że nawet neologizmy mogą się schować. Siedzę sobie - w tym pokoju - i nie wiem, co robić. Ale przyzwyczaiłam się. Coraz trudniej mi pogodzić się z myślą, że mogę go zostawić. Spakować się n a p r a w d ę, ostatecznie, nieodwołalnie. Jest w tym pokoju coś romantycznego. Coś takiego, że dobrze się w nim czyta Wojaczka. A to ważny atut. Dla mnie.  


Rafał Wojaczek
"List do nieznanego poety"

Jenseits von Gut und Böse

Pański pokój wynajęty u rencistki
Dawno wdowy ale z seksem niewygasłym
Która pieska ma Pan musi wyprowadzić
Nawet wtedy gdy pan zaczął nowy wiersz

Z jednym krzesłem wąskim łóżkiem bujnym grzybem
Pański pokój nieprzytulny zwłaszcza teraz
Kiedy w okno co na północ zawsze patrzy
Tłucze dziobem mrozu biały zimny ptak

Czy herbatę choć pan może sobie zrobić?
Czy sprowadzić może sobie pan dziewczynę?
Pańska matka odwiedziła pana kiedyś
W tym pokoju gdzie z sufitu patrzy strach?

W rękopisach czy nikt panu tam nie grzebie?
Czy na światło każą panu coś dopłacać?
Te butelki opróżnione z podłej wódki
Gospodyni panu chyba ma za złe?

Pańską twierdzą i wygnaniem jest ten pokój
Wieżą ponad dobrem złem i społeczeństwem
Czy pan czasem nie próbuje z niego uciec?
Z rozpaczliwych czterech kątów Piąty: śmierć


1968  

sobota, 3 sierpnia 2013

jestem poza czasoprzestrzenią


     Internetu wciąż nie mam. Siedzę z laptopem na dachu, piszę hiper-długie maile, a później biegam z nim do pewnego centrum handlowego, żeby posłać je w świat. Słucham historii o karabinach na dnie torby, a porach i selerach z wierzchu. Hasam na wszelakie wernisaże i wystawy w okolicy, kina plenerowe i teatry, próbuję zająć czymś sobie czas, którego nagle mam tak dużo. Żywię się naleśnikami, wciąż i wciąż. Znoszę dzielnie namowy, coby wybrać sobie na stryszku parasolkę w kwiaty i koronki, którą Irena przywiozła sobie z Paryża w Anno Domini '38. Celebruję wynoszenie śmieci ("weź ten paragon do makulatury, koniecznie do makulatury!"). Parzę angielskie herbatki w ceramicznych dzbanuszkach i kubełkach. Urządzam co dzień potop pelargoniom na werandzie. Piszę ogłoszenia i rozwieszam je na płotach, próbując zdobyć hasło do internetu swych sąsiadów. Obserwuję z okna sąsiadkę, która grała w Czterech pancernych i wędruję sobie wokół domu państwa Lubiczów z Klanu. Chodzę na spacery. Zachwycam się odpadającym tynkiem i chaszczami. Pielę nasze podwórkowe runo leśne. Biegam po bazarach. Maluję paznokcie na zielono. Wieszam na ścianach pocztówki i obrazki. Przyzwyczajam się.

piątek, 26 lipca 2013


Dzień 1.
23 lipca 2013, W.
00:29

Poluję. Podłoga ma usiana jest trupami. Ganiam komary, waląc na oślep Nowym wspaniałym światem Huxley’a. Ganiam i kicham. Prawie skręcam sobie kark. Mój pokój na szczycie schodów jest uroczy, acz absolutnie nieprzystosowany do łapania komarów i wszelkich innych, latających paskudztw owadopodobnych i gryzących. Schody bez poręczy rozpościerające się w nogach łóżka skutecznie tłumią instynkt łowcy grożąc skręceniem karku w odwecie za śmierć maluczkich. Zmieniam więc strategię i siedzę nieruchomo, kusząc świeżą krwią i zalotnie nadstawiając łokci ku ścianom, a później zręcznym chwytem klepię się tu i ówdzie. Bestii jest jednak kilkaset. Wszak niedaleko staw. Którego nie widziałam, bo spędziłam wieczór na smażenie placków. Spaceruję na razie palcem po mapie. Tej, którą ktoś porzucił pod łożem w mej alkowie. Podobno wcześniej mieszkała tu nijaka Oleńka (nie wiem, czy z Kiejdan, czy nie, wiem, że ze swoją schizofrenią). Tak mówi hrabina Irena, która bardzo ją kochała. Był też aktor, który sprowadzał sobie z ulicy chłopców i któremu mąż hrabiny chciał pewnego razu nasrać za to w szyję. A wcześniej Małgosia, którą jutro poznam. I jeszcze całe tłumy innych ludzi, całe korowody. Myślę o nich, wyobrażam ich sobie i nie mogę uwolnić się od widm tych wszystkich osób, z którymi, jak by nie patrzeć, przychodzi mi teraz dzielić łóżko. Bo ono nadal trochę ich, tak samo moje, jak i tamtych. Tak samo łóżko,  jak i skrzypiący stolik, na którym mam komputer, jak dwa quasi-muzealne krzesła, fotel wygnieciony tak, że siedzenie na środku dotyka już niemal podłogi, szafa, szafeczka i włochata lampa. Rozrzucam po kątach swoje szpargały własne, osobiste i mistyfikuję ułudę, że ten pokój należy do mnie. Nawet na ścianie mam obrazek, zdjęcie czerwonej róży, którą dostałam kiedyś w prezencie od Bardzo Ważnej Osoby i którą przywiozłam sobie tutaj, żeby ciągnąć te grę, oswajać ten pokój, moje nowe atelier. Ale nic nie pomaga. Czuję obcość. Nierzeczywistość. Chcę wracać i nie chcę, to takie nieprawdopodobne uczucie. Obce dźwięki, zapachy i miejsca przynoszą obietnicę zmiany i przygody, ale nie wiadomo, czy dobrej. Męczy mnie na razie artykułowanie zdań staranne i głośne do przesady, żeby mogła je zrozumieć starsza pani. Drażni konieczność pytania o to, gdzie mąka, patelnia, przełącznik od światła, piwnica, konewka, mop, zapałki. Paraliżuje strach, kiedy hrabina Irena przysypia nagle oglądając Kurier Warszawski, a ja myślę, że umarła i panikuję, kiedy przestaje chrapać. Obrzydzają mnie zwisające niczym stalagmity bądź inne stalagnaty pajęczyny pod okapem i lepkie naczynia w szafkach, wanna zapyziała tak, że aż strach się myć, kocie kupy w kątach, brud. Przyjechałam tu z zamiarem ogarnięcia całej chałupy przez dwa miesiące, gruntownego posprzątania, które olśni widzów, ale patrzę na nią teraz już od środka, przyglądam się i czuję się bezradna. Z drugiej strony widzę w tym domu pewną szansę dla siebie. Na to, żeby być dorosłą. Odnaleźć się w tym, poradzić sobie, być samodzielną, dzielną. Odbieram masę wspierających sygnałów. Dzwoni Ktoś, czyta mi wyrywki z forum fanów rocka gotyckiego sprzed dziesięciu lat, a jak czuję się tak rozczulona i wzruszona, jak gdyby Ktoś podarował mi najważniejszą rzecz na świecie. Pisze Ktoś, pyta, czy straszny syf, a na mnie spada wdzięczność wszechpotężna, bo widzę w tym Eksperymentalny Sygnał Dobra. Mam dziwny nastrój. Bardzo dziwny nastrój i bardzo dużą potrzebę pisania. A do tego też bardzo duży problem z Internetem. Najprawdopodobniej czekają mnie wycieczki autobusowo-tramwajowe z laptopem pod pachą w kierunku centrum, coby złapać sygnał jakiejś sieci, skoro moja, wykupiona raniutko przez Tacieja, odmawia posłuszeństwa. Słyszę, jak wózek inwalidzki skrzypi w swym tourne po korytarzu. Co i rusz hrabina woła swoje koty. Jednak są cztery, nie trzy. Na ulicy, nad drzwiami domów, palą się tutaj światła. Zupełnie tak, jakby w każdym był ktoś, kto na kogoś czeka. Pełna mieszanych uczuć siedzę na dachu, nie myślę już nawet o tym czy to grzeczne, czy nie i popadam w jakąś śmieszną ckliwość. Chyba powinnam iść spać.

środa, 17 lipca 2013

Jestem zbieraczem głosów.

   Wczoraj stanęłam przy furtce zarośniętej bluszczem gdzieś na dolnym Mokotowie, odgarnęłam połacie gałęzi, żeby znaleźć w chaszczach dzwonek, usłyszałam na drzwiami psa, zajrzałam w okna i pomyślałam, że znalazłam sobie dobre miejsce. Przynajmniej na chwilę.
   Później wyszedł pan S. Miał wytatuowane przedramiona, wąsy niczym dorodny sum i fizys marynarza. Prowadził mnie przez ciemny korytarz uspokajając wielkiego wilczura. Przedzieraliśmy się przez zastawiony najróżniejszymi przedmiotami hol. A było tam wszystko. Mijałam żeliwne klatki po kanarkach, koty, wielkie lustra, piramidy puszek, skrzynie, plecione kosze, kredens i kalosze.
   W pokoju, na wózku, siedziała starsza pani. Podała mi wykręconą reumatyzmem rękę. Kazała przynieść sobie filiżankę, nalała herbaty z termosu i opowiedziała mi pół życia. Słuchałam o kurczętach, które musiały się wykluć każdego roku dokładnie w imieniny ojca, pierwszym koniu na 5. urodziny i siodle z cielęcej skórki, o tym, jak o 5.00 rano mała Irenka uciekała na swoim koniu w las przed nauczycielką francuskiego, o podwieczorku, na który nie wolno się było spóźnić, bo zawsze były dobre rzeczy i owoce, pałacyku w G., hodowaniu bażantów, okupacji, pracy w wydawnictwie i biznesie z kolekturami totolotka, o marzeniach z domem z ogródkiem na czele i o tym, gdzie by chciała umrzeć.
   A ja słuchałam.
   Do pokoju, w którym miałabym zamieszkać, zaprowadził mnie Pan S. To było gdzieś na szczycie schodów, prawie jak na wieży. Do pokoju, a może alkowy, ze starym łóżkiem, dębową szafa, małym stoliczkiem, fotelem i przedziwną, plecioną lampą. Okno wychodziło na uliczkę. Pod nim był daszek, na który bez trudu można było wejść. A za zasłoną na ścianie tajemnicze drzwi. Nie wiadomo dokąd.
   Wszystko było stare i zniszczone. Pożarte już trochę przez upływający czas. Dom wyglądał jak zaniedbany dwór wyjęty żywcem ze starego filmu. Trochę jak muzeum z obrazami z końmi na każdej ścianie, gąszczem dziwnych przedmiotów w każdym kącie. Pani Irena siedziała z kotem na kolanach i przypiętą do swetra, kwiecistą broszką trochę jak hrabina. A ja nie wiedziałam, co robić.
   Czy tam zostać, czy wyjść i nie wrócić nigdy więcej.
   Boję się tego domu. Jednocześnie zachwyca mnie i czuję przed nim jakiś irracjonalny strach. Myślę o tym, co bym zrobiła, gdyby ta pani umarła przy mnie. Czy bym sobie poradziła, zareagowała właściwe, czy nie zrobiłabym jej krzywdy. Z jednej strony wstyd mi tak myśleć. Widzę w starej hrabinie tę Irenkę na koniu, która wjeżdża do jeziora i płoszy braciom ryby. Na ten obraz z opowieści, którą przenoszę do rzeczywistości jak przez kalkę, nakłada mi się drugi. Obraz starej kobiety, schorowanej Ireny przykutej do wózka i żyjącej samotnie w otoczeniu psów i kotów, która wszystko już widziała i przeżyła.
   Gubię się i nie mogę znaleźć równowagi. Ani zdecydować.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!...

    Czuję się dziś jak pluskwa przyssana bezwstydnie do grzbietu społeczeństwa i żerująca w najlepsze na jego tęgim cielsku. Jest mi wstyd. Z tego mojego wstydu zrodziło się rano ciasto z wiśniami i wielkie sprzątanie z myciem szuflad w pakiecie, ale wcale nie poczułam się lepiej, bo hasła o utylitaryzmie i pracy organicznej, cała ta dawka pozytywistycznych ideałów, stają mi w gardle i dławią. 
      Znalazłam pracę. Spędziłam 20h swojego dziewiętnastoletniego życia na obklejaniu tektury taśmą. 250 kawałków tektury na godzinę. Siedząc przy stole, czując, jak poci mi się tyłek, z każdą minutą zmniejsza się przestrzeń między żebrami, a szyja zapada między obojczyki niżej i niżej, czując, jak lasuje mi się mózg i ilość komórek mózgowych redukuje co sekundę o -1%, eliminując zbędne ruchy i oddechy, żeby zyskać dodatkowe ułamki sekund na wyrobienie dziennej normy, licząc wciąż od nowa do 250, kalecząc palce nożykiem do papieru, padając na cyce i umierając każdej minuty ze zmęczenia myślałam o tym, że nigdy, PRZENIGDY nie mogę dopuścić do tego, żeby taka praca stała się dla mnie koniecznością. Tę porzuciłam po trzech dniach.
     Teraz każdy pyta: co, ciężko było? Może byli dla ciebie niemili? Nie dawałaś sobie rady? Widzisz, a ludzie tak pracują. Trzeba zarabiać na chleb. Na produkcji trzeba pracować jak maszyna, trzymać tempo. Nie jest łatwo. A o pracę teraz trudno. Nie tak, jak kiedyś. Pewnie nie miałaś siły?...   
      Pytają i wiedzą wszystko, i nic, bo to wcale nie tak. Ja wiem przecież, że mogłabym się przyzwyczaić. I do 10h spędzanych 6 dni w tygodniu na dusznej hali, od 8 do 18, i do RMF FM ryczącego z głośnika za plecami, do stężenia estrogenu w powietrzu, zesztywniałego kręgosłupa, do zabójczej, taśmowej chałtury, smrodu kleju, nędznego rytmu. Mogłam do tego przywyknąć. Gdybym tylko chciała, dała sobie czas, nie uciekła. Ale nie chciałam.
       Jest taki wiersz, który jest o mnie: 

"jestem zmęczony jak Bóg,
który harował przez tydzień –
i nie stworzył świata…"
/Jarosław Borszewicz 

       Nie mam się za boga ani nie chcę tworzyć żadnych monumentów. Ale to jest o mnie, bo wyobrażam sobie, że ten bóg, który nie zrobił nic pięknego, mądrego ani szlachetnego, musiał się czuć tak samo, jak ja codziennie wieczorem wychodząc ze swojej fabryki, w której po całym moim wysiłku na długim białym stole zostawało tylko parę tysięcy jednakowych, idiotycznych, tekturowych pudełeczek, które prędzej czy później i tak trafią do śmietnika. Czyli wszystkie były nic niewarte. 
      Przypomina mi się Hantio ze Zbyt głośnej samotności, który 35 lat pracował przy papierze i to była jego love story, chociaż on też pracował rozpaczając. W głowie strofuje mnie wewnętrzny głos, Martin Eden z wyobraźni, który szepce kąśliwie, że kapryszę. Z drugiej strony me serce don Kichota pości, jak w piosence Nohawicy i boli mnie na myśl o tym, jak nieromantyczna, nudna i odmóżdżająca to była praca. 
       W ostatecznym rozrachunku - wstydzę się, bo nie pracuję. A pracować (tam) nie mogę, bo mnie boli serce. I to jest mój weltschmerz, moja despair story.

czwartek, 27 czerwca 2013

  Jeśli komuś kiedykolwiek się zdarzy pomyśleć, że świat nie jest piękny, powinien szybko wsiąść do pociągu i ruszyć w Bieszczady, żeby popatrzeć tam sobie na góry niebieskie jak morskie fale, słońce nad polaną o 4.00 nad ranem albo chociaż na mgłę gęstą jak mleko w środku lasu po deszczu.
   Cały czas szukam dobrych słów do opowiedzenia o zachwycie, ale nie mogę ich znaleźć. W samym centrum tablicy korkowej mam teraz pocztówkę z otrycką chatą i nie mogę przestać się w nią wpatrywać.
   Przypomina mi się tysiąc rzeczy: pieczenie ciasta z jagodami w kaflowym piecu, przyspieszony kurs rozpalania ognia dla początkujących piromanów, Scrabble z pozacieranymi literkami, które trudno przeczytać, pokój pachnący drewnem, siedzenie do późna w nocy przy świecach, nasz szyfr i spacery z latarką do przybytku sztuki celem napawania się pięknem limeryków na ścianach, ryż z jabłkami i cynamonem gotowany prawie codziennie z braku lepszego pomysłu, błoto po kostki, marsze szlakiem konnym w akcie desperacji, leżenie pod mostem i rozmawianie, tabliczki z ostrzeżeniami przed niedźwiedziami co kilka kroków, kaskady strumieni, do których schodziło się po pokrzywach tylko po to, żeby sprawdzić, czy woda jest ciepła, ten moment, kiedy zasnęłam na ławce pod sklepem spożywczym, wyprawy w góry z jajami kurzymi i paczką rodzynek, wybrzydzanie w każdym możliwym sklepiku przy wybieraniu pocztówek, gra w magię i miecz, smażenie placków prawie samodzielne, bieganie po cudzych werandach w ulewie, podróże z Józkiem, który liczył boćki i nie tylko z nim, Kazan żebrzący o jedzenie, ułani na koniach pod naszym balkonem, noszenie w wiadrach wody do mycia z potoku, poziomki przy drodze, chowanie plecaków w krzakach pod zielonym płaszczem przeciwdeszczowym, piosenki o domu gitarą i piórem w domu takim właśnie i inne, oglądanie Jacka i Agatki po raz pierwszy w życiu w Muzeum Dobranocek, dyskusyjny klub filmowy pewnego wieczoru, "Inny świat" Szaflarskiej i nasz, kluczenie po uliczkach i rozmyślanie, czy wpuszczą nad do schroniska po ciszy nocnej, awarie prądu w każdym miejscu, w którym byłyśmy, bieg w deszczu po Rzeszowie szybki jak żaden inny, jedzenie steropianu i rozmiękłego chleba, żeby się nie zmarnował, pisanie listów przy latarkach czołówkach, urodzinowy tort Lucka, rozszyfrowanie sekretnej gwary miłych Ślązaków, gubienie się na drodze prowadzącej cały czas prosto, nieznajomi mówiący dzień dobry...
   Nie umiem opowiedzieć o wszystkim na raz, nie umiem wybrać. Przywiozłam ze sobą do domu duży ładunek spokoju, zachwytu, wzruszenia. I postanowienie, pewność, że jeszcze tam wrócę.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

i wtedy (się we mnie) zapala

     Jutro o 12.06 wejdę do pociągu i wyruszę w góry z obcą dziewczyną, którą raz w życiu, raz jeden, przez 6 minut i 43 sekundy, rozmawiałam na Skypie przed paroma dniami.
     To szaleńcze, niebezpieczne, lekkomyślne! Ciekawe, ekscytujące, wspaniałe!
     Jeśli pożyczony od znajomego harcerza plecak nie wgniecie mnie w chodnik z powodu zgromadzonego w środku i ważącego tonę zapasu kisielów na pół życia (naprawdę nie wiem, jak się pakować i co przydaje się na takich wycieczkach), jeśli nie dopadnie mnie zabójca Laury Palmer (wszak to jej imię przywłaszczyłam sobie wymyślając nick przy zakładaniu konta na Olneo), jeśli głowa nie wybuchnie mi od Raisefieber ani nie poślizgnę się na oleju i jeśli nie przejedzie mnie za chwilę tramwaj, jutro wszystko się zacznie.
     Mam na biurku górę przewodników z biblioteki pomazanych ołówkiem tak, że aż mi wstyd. Na pulpicie od paru dni słońce wschodzi mi nad Bieszczadami. W notesie zrobiła mi się baza telefonów do moteli, schronisk młodzieżowych, Studenckich Baz Noclegowych i innych potencjalnych miejsc, w których ktoś mógłby udostępnić mi swój kawałek podłogi, łóżko bądź materac. Maniakalnie sprawdzam trasy pociągów, rozmyślając, o co by tu zahaczyć i co zobaczyć po drodze. Rozentuzjazmowana oglądam mapy. Co dzień tłumaczę mamiszowi, że wrócę i nie, nie zostanę tam na zawsze. Że bardzo bym chciała, ale za tydzień wrócę. Przynajmniej na jakiś czas, wiadomo.

Jeszcze nie bieszczadzkie, ale już anioły.

niedziela, 9 czerwca 2013

noc kultury, noc tłumu

"Wieczorne miasto kotłowało się w swojej niecce niby czarna zupa, garnirowana szkłem i światłem, targana bulgotami tajemnic i występku".
/D.Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty

      Lubię nocne miasta. Najbardziej te wielkie i rozświetlone, przesycone głosem samochodów, muzyką, ścinkami zasłuchiwanych na chodnikach rozmów, kroków, śmiechów, krzyków. Lubię siedzieć co roku z Trakcie Królewskim przy otwartym oknie albo na kamiennych schodach i patrzeć, jak niejednorodna z daleka, kolorowa masa płynie brukowaną drogą Grodzką, a gdy jest blisko, rozpada się w oczach na pojedynczych ludzi, dziesięć tysięcy różnych twarzy. Lubię też być częścią tego tłumu. Dać mu się porwać, zginąć w nim i przepaść.
W zeszłym roku było tak. Tak zatrzymał to M.D.


     Nie lubię tłumu w autobusach. Mała i martwa, zamknięta jak klatka przestrzeń, z której nie można w dowolnym momencie uciec, więzi, drażni dusi. Miasta podzielone rzędami kamienic i otwarte na nieskończoność pulsują tłumem pełne ludzi, więc żywe i ruchowe. Hipnotyzują, kiedy się na nie patrzy. Przyciągają.
     Byłam wczoraj z N., K. i M. na trzech spektaklach Teatru Pierwszego Kontaktu. Na spotkaniu z kimś, kto recytował Tuwima. Oglądałyśmy film z Chaplinem i muzyką graną przez orkiestrę, siedząc gdzieś na krawężniku. Zaliczyłyśmy szereg wystaw, przemieszczając się z jednego końca Lublina w drugi. Widziałyśmy w przelocie kilka koncertów, ale nie wiem nawet, czyich. I najbardziej, najbardziej ze wszystkiego, zachwycił mnie ten tłum właśnie, ci wszyscy ludzie zebrani w jednym miejscu i czasie na małym, malutkim kawałku przestrzeni, w niecce miasta.
     Boże, jestem dziwna, prawda?

piątek, 7 czerwca 2013

     Wiem, od teraz, jakie to uczucie mieć na rękach trupa. Siedzę tu i wyję. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Komputer został otwarty. W połowie siódmego odcinka Greys'ów usłyszałam wycie. Straszne, nieludzkie. Gorsze, niż w horrorach, bo prawdziwe, dobiegające z mojego własnego balkonu i pełne takiego bólu, jaki trudno sobie pewnie wyobrazić. Komputer został włączony, bo wybiegłam. Bruno leżał na podłodze, zupełnie płasko, dziwnie, tak, jak żaden kot nigdy się nie kładzie. Wył. Ciocia przyniosła go od sąsiadów. Pamiętam tylko to wycie. Telefony do rodziców, których żadne z nich nie odbierało. I ten jeden do taty, który odebrał po moich nastu próbach i nakrzyczał, że mu zawracam głowę, bo co on ma moim zdaniem zrobić. Później mojego kota, kota, który rano był jeszcze całkiem zdrowy, kładłam na narzucie z fotela i biegłam z nim do samochodu cioci. On wił się z bólu. Prężył i napinał. Wyliśmy już razem, całą drogę i dalej. Drzwi do weterynarza były otwarte na oścież. Pani, która była w gabinecie, cofnęła się przerażona. Mój kot leżał na stole, a ona pytała mnie, co robimy. Byłam w stanie kiwać głową, wyrzucać z siebie jakieś nieskładne, urywane słowa. Próbowałam jej powiedzieć, że może go uśpijmy, ale głos łamał mi się i uciekał. Pytałam, czy jego będzie bolało, gdyby go spróbowała uratować. Miało nie boleć. A ona ratować. Zrobiła mu zastrzyk ze sterydów i dała leki. Patrzyłam zza mgły, prawie nic nie pamiętam, tylko to, jak on się męczył. Miał ogromne nieruchome oczy, nie reagowały już na światło. Leżał wyciągnięty, podrygujący. Trzymałam go. Ona mówiła, że to musiało być zatrucie. Że może mamy sąsiada, który ma gołębie. To niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie. Czułam, jak robi się zimny. Jak mu staje serce, coraz słabiej bije. Podrygiwał jeszcze, wiele razy. To podobno reakcja na leki. Wydawało mi się, że na moich oczach umarł setki razy. Myślałam, że to koniec, kiedy on poruszał nagle gwałtownie łapą albo zarzucał głową. Tak samo ciało reaguje na amfetaminę. Tak mówiła. A on stygł i sztywniał. Próbowałyśmy zamknąć mu oczy, ale nie udało się do końca. Zostały szpary. Za nimi źrenice wielkie, ogromne. Niosłam go na tej narzucie do samochodu wyjąc. Nie pamiętam, kiedy byliśmy z powrotem. Padał wtedy deszcz. Taki wielki. Siedziałam na schodach cała mokra wyjąc. Krew ciekła mi po nogach. Prawie dwie godziny. Przyszedł tata. Krzyczał. Co jest kotu. Martwy.

wtorek, 4 czerwca 2013

     Marzą mi się góry. Włóczenie się godzinami po nieznajomych miastach i z nieznajomymi ludźmi. Chcę spać w namiocie. Albo gdziekolwiek. Jeździć pociągiem. Uciec od miejsca, w którym spędziłam dziewiętnaście lat. Zniknąć z Facebooka, Internetu. Zostawić w domu telefon. Chcę gdzieś pojechać. Gdzieś-gdziekolwiek. Wejść w jakąś nową przestrzeń. Nabrać tak dystansu. Odpocząć. Obejrzeć miejsca, których nigdy dotąd nie widziałam albo przypomnieć sobie te stare, zapomniane.
     Założyłam profil na olneo. Trochę z ciekawości, żeby sprawdzić, czy, kto i kiedy się odezwie. Bez większych złudzeń, że trafię na kogoś, kto nie będzie zboczeńcem i kogo będę mogła poważnie potraktować. Ale z nadzieją, że może jednak...
     Duszę się u siebie. Miliard razy wracam do domu tą samą, nieciekawą już po tylu powrotach ulicą i patrzę wciąż na te same domy stojące po obu stronach drogi. Codziennie widzę za oknem to samo pole, różowy budynek sąsiadów i smutne wierzby daleko przed sobą. Robię zakupy w jednym sklepie od nastu lat, za każdym razem mówię 'dzień dobry' tej samej pani za ladą. Czasami czuję sentyment. Coraz częściej mi w tej ciasnej przestrzeni duszno. 
     W ciągu jednego dnia napisało do mnie na olneo 14 osób. Odpisałam każdemu - niektórych spławiając, a z innymi wchodząc w rozmowy i wymieniając wiadomość za wiadomością. Wśród tych ludzi była dziewczynka, piętnastoletnia prawie, która pisała, że marzy o podróży na Wyspy Kanaryjskie autostopem i pytała, czy chcę z nią jechać. Był sześćdziesięcioletni (chyba) człowiek, który zapraszał mnie do swojego domku nad jeziorem i chciał wyruszyć ze mną na "objazdówkę Europy". Dziewczyna w moim wieku, która szukała towarzystwa na Woodstock. Studentka, która zaczyna lada chwila sesję, ale może wybrać się gdzieś niedaleko na dzień albo dwa. Różni ludzie, bardzo różni.
      Nie wiem, czy bardziej boję się pojechać gdzieś sama, czy szukać sobie towarzystwa przez Internet. Wydaje mi się, że sama ze sobą bardzo szybko znudzę się i zrezygnuję. Z drugiej strony wciąż pamiętam histerię Mamisza, kiedy w zeszłym roku wybierałam się na kilka dni do Poznania z ludźmi, których ona zna, a pomimo jasnych komunikatów kiedy wrócę, czym pojadę i co będę robić, musiałam wysłuchać jej litanii, że tam mnie na pewno okradną, zgwałcą, wytną nerki i wątrobę. Stoi mi też przed oczami reklama kampanii z Wojtkiem lat 12, który chętnie mnie pozna i ta indoktrynacja, to stałe wpajanie mi, że nigdy nie wiem, kto jest po drugiej stronie, sprawia, że wariuję. Zapominam, że chociaż nigdy nie wiem, kto tam jest, to zawsze po drugiej stronie jest człowiek. Taki sam, jak ci wszyscy ludzie, których spotykam na ulicach i którzy nigdy dotąd nie zrobili mi krzywdy. Człowiek, który może okazać się podły, ale przecież nie musi. To takie proste.
     Ciągle jeszcze szukam. Nie umiem na razie powiedzieć, dokąd chcę jechać, z kim ani na jak długo. Chcę poznać nowych ludzi i nowe miejsca. To jest kluczowe. Chcę się ruszyć.

piątek, 31 maja 2013

     P. przyniósł dzisiaj na spotkanie globus. Oderwaną od stojaka, plastikową kulę. Poszliśmy piaszczystą drogą prosto, poza zatłoczoną siatkę miastka i szeregi brzydkich, jednakowych domów. Zatrzymaliśmy się w połowie dróżki, gdzieś na skrzyżowaniu. P. powiedział, że idzie się przejść i za dwie minuty wraca. Żebyśmy z S. zrobiły przed ten czas etiudę.
     Z zepsutym globusem można opowiedzieć sto historii. Na przykład zagrać nim mecz o władzę nad światem, a boisko narysować kantem buta w ziemi. Potraktować go jak zabawkę, o którą biją się bez sensu dzieci i wyrywają ją sobie z rąk. Opowiedzieć globusem o globalizacji. Albo o podróżach. Zbierać skojarzenia i młócić z nich historie, zdania, ruchy.
     Teatr to fantastyczna przestrzeń! Potrzebni są aktorzy, ale też ludzie, którzy czytają, piszą, czują. Można nauczyć się aktorstwa, ale i interpretowania tekstu, panowania nad głosem i modulowania go, tłumienia stresu, nieskrępowanego wymyślania, zwracania się do ludzi i trafiania do nich, twórczego wykorzystywania przestrzeni, obchodzenia się ze słowem. Teatr można wskrzesić gdzieś na dróżce, po której starsze panie drepczą na cmentarz i ciekawsko odwracają głowy, na gruzowisku albo wyłysiałej i pożółkłej łące. Da się zagrać na scenie i na cudzych strunach. Pokazać wszystko, a przynajmniej tyle, ile można sobie wyobrazić.
     Podoba mi się. Mam przed sobą najdłuższe wakacje w życiu i wstyd mi nic nie robić. Szukam czegoś, w co mogłabym zainwestować czas. Czuję, że to będzie dla mnie dobre miejsce. Przynajmniej teraz, na chwilę, na te parę miesięcy aż do października. Aktorka ze mnie żadna.
Ż a d n a, ale  P. mówi, że aktorem można być każdy, tylko trzeba się otworzyć i poćwiczyć. Ćwiczę. Docelowo wcale nie chcę być aktorką. Chcę coś fajnego robić.
     Przygotowujemy spektakl. Mamy scenę zaznaczoną czterema kamieniami. To wyspa. S. gra idiotkę, która smaży się na słońcu i ani myśli kiwnąć palcem, żeby się z niej wydostać. Ja jestem działaczem, intelektualistą i cholerykiem. Nurkuję w trawie i wyławiam gazety z morza, szukając pożywki dla IQ. Zbieram patyki i krzyczę, że z nas też zostaną same kości. Świetnie się bawię. Na razie bez rozpiski na dialogi, bez ani jednego gotowego słowa robimy sobie teatr. I o teatrze rozmawiamy.
     To będą dobre wakacje. Tak postanowiłam.

poniedziałek, 6 maja 2013

kocham moją mamę

(A teraz didaskalia, wszystko to, co już najmniej ważne: jest 4 nad ranem na zielonym zegarze w mojej kuchni; jutro o tej porze pewnie też nie będę spać, ale po raz wtóry prasować białą koszulę, żeby zająć czymś, czymkolwiek, ręce. Nic się nie stało, mój dom śpi głęboko. I on, i łysa śpiewaczka z żarówką umęczoną, ciepłą. Za oknem wciąż jest jeszcze szaro-buro. Z otwartych okien napływają dźwięki obudzone, zagłuszane inną porą albo zarezerwowane właśnie na tę jedną, teraz. Dzień wstaje powoli, przeciąga się pod moim wzrokiem. Tylko ta cisza i myśli głośniejsze niż zwykle wychodzą gdzieś ze środka, z samego dna, a ja mam taką wielką potrzebę, może trochę sprowokowaną czymś, co dzisiaj przeczytałam, żeby napisać o tym, o czym myślę. To straszny bełkot, kimkolwiek jesteś, czytelniku, może już się zgubiłeś, może już uciekłeś gdzieś do swojego świtu, dnia, wieczoru od tych zdań postrzępionych i dziurawych, których nie chce poukładać, bo w takich łatwiej mi zostawiać środek. A w środku mam obrazy. Na nich: sukienki szyte dla lalki Krysi na starej maszynie, ze starych koszul i chustek. Korony wycinane z tektury. Pieczenie pączków w małej kuchni. Spacery w lesie. Rysowanie mi księżniczek do pokolorowania setki i tysiące razy. Książeczki czytane w łóżku. Piosenki fałszowane cienkim głosem. Plecenie wianków z koniczyny na łące niedaleko bloku. Zwężanie i przerabianie mi wszystkich możliwych spodni. Siedzenie przy łóżku w szpitalu całą noc. Popołudnia na placu zabaw. Robienie kakałka i kanapek zawsze z przylepek, okrajanie chleba dookoła. Plecenie warkoczyków niestrudzone, aż do piątej klasy i moje narzekanie, że wypadną mi wszystkie włosy. Mijanie się, te napięte dygresje w bok, od siebie, od których powroty są tylko czasami. Pokój zamknięty na klucz i zamek montowany w nocy. Nienawidzę odbijane o ściany tyle razy, w końcu zakorzenione, rozsadzające to, co zbudowane. Awantury o buty w przedpokoju albo o szparę w drzwiach. Te godziny przepłakane na podłodze i czas, kiedy mówiłyśmy sobie chcę, żebyś umarła na dzień dobry. Złość, która przestała się kiedyś mieścić w słowach i sięgnęła głębiej. Rzucanie kubkami i rozbijanie ich o płytki na podłodze. Wybitą szybę w garażu i łazience. Wbijanie paznokci w skórę. Bezradność, kiedy płakała, a ja czułam, że to też przeze mnie. Strach, kiedy widziałam na parapecie niedaleko łóżka psychotropy. Strach, kiedy mi się śniło. Strach. Oswajanie się od nowa i z daleka. Oschłość, zbywanie siebie, nieumiejętność bycia niedaleko. Złośliwość, która tak mocno weszła w nawyk i której wstydziłam się zawsze sekundy po, a nigdy przed. Przeżywanie ironii od niej, tak mocno, bardzo. Niezgrabne przytulenie w imieniny, pierwsze od lat dziesięciu może, sztywne, suche. Nietrafione pytania o plany, te nieśmiałe. Mam galerię w sobie, wyludnioną i bogatą, z systemem obronnym, zgubioną w labiryncie. Już piąta, czas zamykać).

sobota, 4 maja 2013

trzeba uważać na pelargonie

 

      Za dwa dni matura, siedzę nad książkami. Czytam Bursę, Wojaczka. Rozszyfrowuję, poezja mnie nie lubi. Oszukuje siebie, że to się przyda. Rzeczowe repetytoria układam na biurku w chaotycznych konfiguracjach. Okładki utrwaliły mi się w pamięci na dobre, znam każdy szczegół strony tytułowej i jest mi słabo na myśl o mdłej treści. Zamiast o zjednoczeniu Europy, tangensach i cotangensach, perfektach i imperfektach, czytam o ludzkich śmierciach. O tych z wielkim znakiem zapytania i metką "tragiczna" - zupełnie jak gdyby każda śmierć taka nie była. O wieczku cukiernicy ze srebrną gałką pocieraną pilniczkiem, a później z pistoletu wystrzeloną w głowę. Narkotykach popitych w lesie wodą z kałuży i sztucznej szczęce, którą ktoś po wszystkim odebrał z zakładu. Elektrowozie i obciętych palcach. Kamieniach w kieszeni fartucha i rzece nieopodal domu. O niewyjaśnionych okolicznościach, które obrosły w domysły i zakorzeniły się w legendach. Wpisuję w wyszukiwarkę nazwiska i oglądam twarze. Wszystkie czarno-białe, wyglądają jak medaliony na nagrobkach. Czegoś w nich szukam, jeszcze nie wiem, czego. 
     Wczoraj zatrzymał mnie wiersz. Nie pasował do układanki. Andrzej Bursa nie chorował na raka, a o raku pisał. Nie wiem, czy lubił swoje życie. Ani czy miał pelargonie. Tomik z "Piosenką chorego na raka..." to pogrobowiec, literacka sierota. Czytałam go wczoraj, wiele razy. Próbowałam zrozumieć. Kryterium "czy to smutne?' na nic się zdało. Myślałam o tym, czy pelargonia to drobiazg, którym trzeba się zająć, bo już nic więcej nie można zrobić i już nic nie warto, czy znak, że skoro pielęgnuje się pelargonie, to tym bardziej trzeba troszczyć się o człowieka. Cały czas nie wiem. W Wielkim Internecie są dwie piosenki. Jedna - Fay Cylinder - radosna tak, że aż trudno słuchać. I druga, Adama Mortasa. Przejmująca i smutna. Słucham ich na zmianę. Słucham i szukam. Pelargonii jakiejś, gdzieś. Dla siebie. 

Piosenka chorego na raka podlewającego pelargonie
 
Rak jest choroba nieuleczalną
Śmierć jest zjawiskiem nieodwracalnym
W śmiesznym ubranku w piżamie pasiastej
Podlewam pelargonie

Pelargonie jak krew czerwone
Pelargonie białe jak mleko
W błękitnym brzęku lata o zmierzchu
Na szpitalnym balkonie

Ptaki wróżą rosę doktorze
Rosa biała furie upałów
Ja podlewam nasze pelargonie
Mądry biały doktorze

Rak jest chorobą nieuleczalną
Życie jest treścią niezwyciężoną
Trzeba uważać w dni upalne
żeby nie zwiędły pelargonie 

/Andrzej Bursa


niedziela, 28 kwietnia 2013

cynamonowe nie sklepy, a domy

   Dawno temu w ptaki mieszkały w pokoju mojego ojca. Były martwe i miękkie. Przykręcone drutem do drewnianych podstawek i przybite gwoźdźmi do ściany żółtej, brzydkiej, pomalowanej farbą w kolorze lotu trzmiela albo złej ciszy, która wychodziła z matki Tłui.
   Pierwszy był jastrząb. Miał nieruchome oczy z modeliny i plastikową obrączkę na łysej nóżce pokrytej szorstką łuską. Ojciec stawał na taborecie i zdejmował go z haczyka. Jastrząb miał zakurzone pióra, rozłożone skrzydła i rozchylony dziób. Wkładałam mu do gardła palce. Szarzały mi od brudu, zanurzałam je głęboko, sprawdzałam, co jest w środku. Dotykałam szorstkiej waty skłębionej w pustej, ciasnej głowie. Szarpałam chrzęszczące skrzydła, a ojciec krzyczał, że nie wolno. Opowiadał mi historie. O spacerach w lesie, łańcuszku i łapaniu myszy. 
  Nie wierzyłam. Tamto życie było martwe i mieściło mi się w rękach. Ulegało mi, było posłuszne i bezpieczne. Mogłam je utrzymać. 

Anna Brauntsch, Sklepy cynamonowe
   Teraz w moim domu mieszka sowa. Ktoś ściął drzewo, na którym było gniazdo. Ojciec znalazł ją w lesie obok trupów i gałęzi. Zaczęła poruszać się nerwowo, kiedy usłyszała kroki.
   Jest żywa. Nie większa, niż pięść ojca. Jeszcze nie ma piór. Na razie pokrywa ją szaro-biały puch. Pod skrzydłami i fałdami szyi wytarł się tak, że kiedy sowa przeciąga się czasami, można podejrzeć jej różową, kostropatą skórę. Piszczy głośno. Powoli przyzwyczaja się do dziennego rytmu życia. Mieszka w kartonowym pudełku po butach wyłożonym gazetami i papierem. Śledzi z niego ruch w domu, nasłuchuje dźwięków. Wstaję do niej w nocy, żeby ją nakarmić. Pęsetą chwytam kawałki surowego mięsa, którego brzydzę się dotykać, wkładam do małego dzioba i czekam, aż je przełknie. Czasami łaskoczę po szyi, kiedy zaczyna pluć. Niedawno E. wymyśliła dla niej imię. Nazywa się Papuga. Jest głośna, uparta, kręci głową, kiedy się przygląda. Coraz częściej macha skrzydłami i robi bałagan, kurząc w całym przedpokoju. Raz pozwala się głaskać i dotykać, a raz ucieka w róg pudełka. Ma swoje humory. 
   Jest krucha i delikatna. Próbuję nie zrobić jej krzywdy. Strasznie się boję. Mam w rękach tyle życia. Jej. Swojego.   

sobota, 30 marca 2013

naprawdę wielka noc.

Mam dość. Poszczący ojciec z puszką piwa w dłoni wyrywa mi krakersa, wrzuca z odrazą do zlewozmywaka rozkruszając go na miliard części i krzycząc jak przenośna stacja alarmowa, że dziś WIELKI PIĄTEK, post. Jaki tam on wielki, to ja nie wiem. Mój grzeszny wyczyn zostaje jednak stłumiony w zarodku i ciastko chyżo trafia do otchłani, gdzie uświęcona w swej prostocie kranówka z rurociągu spłukuje ślady mej rozpusty i boską siłą wciąga je do czeluści odpływu ku radości ojca. Zbawca i bożyszcze tego świata, pogromca zmazy niepierworodnej może, lecz gastronomicznej, boży pomazaniec patrzy z dumą, i puszką wciąż, na dzieła rąk swoich. Dusza ma zostaje ocalona. Anielskie wiwaty huczą w uszach. Słyszę pienia i harfy bladolicych chórzystów pod batutą świętej Cecylii i Rubika jednocześnie. To, co było mi już dane przeżuć, lecz jeszcze nie połknąć, ciąży mi na języku jako cykuta i mam ochotę parsknąć mączną papą w nagłym oniemieniu dla nieziemskich zjawisk, których przychodzi mi doświadczać i resztkami silnej, naprawdę silnej woli przełykam w końcu owoc swojej hańby, czując smak rozpusty wielkopostnej. Ojciec przejęty posłannictwem siorpie zaś łyk piwa zdruzgotany moją huncwoterią niefrasobliwą i beztroską. Zupełnie tak, jakby zapomniał, że od 6 do 19 nie jest moim ojcem, że niepotrzebnie się fatyguje z wyżyn swojego drugiego życia i wykracza ponad przydział.

czwartek, 21 marca 2013

śni mi się.

Leżę na stole w cudzej, nieznajomej kuchni. Mam włosy, które sięgają ziemi. Żadne tam milimetry czy ich dziesiętne części kujące w palce zabłąkanych rąk. Moje włosy są tak długie, że dotykają podłogi i piętrzą się na niej hałdami. Pamiętam dokładnie linoleum, wygląda jak to, które leży w mieszkaniu babci W., jak rdzawa szachownica. Wokół, na swoich polach, stoją w kręgu nieznajomi ludzie. Mają na głowach czarne worki. Nie wiem, czy i jak mnie przez nie widzą.Trzymają wiadra i pędzle. Czuję dotyk drażniący, straszny. Wyrywam się i krzyczę, ale głuchej cieszy nie mąci żaden odgłos. Ruchy pięści trafiają na opór, bo powietrze ma konsystencję budyniu. Jest gęste. Próbuję zamknąć oczy i nawet tego nie mogę. Mdli mnie od zapachu krwi, którą nanoszą pędzlami na moje ciało. Ktoś stoi i mówi, do mnie albo do nich, niby obok, a nie wiadomo, gdzie. Mówi o uroku, który trzeba odczynić. O tym, że mam złą moc. W sobie, w środku.

środa, 6 marca 2013

niecodzienny i nie codziennie

Miesiąc temu, a może dwa, kupiłam sobie kalendarz. To już trzeci z kolei na 2013 rok. Każdy, który mam, jest przeznaczony do czegoś innego. Na okładce tego, o którym piszę, są dzieci i latawce. Chmury i kwiatki. Uroczy jest. Zrobiłam na pierwszej stronie wielki napis "CODZIENNIK". Nie dziennik ani nie pamiętnik. (Nie, nie, nie! Nic z tych rzeczy). Dalej jest wypisana złowroga groźba, że chroni go zaklęcie i nieuprawnione czytanie grozi zamienieniem się w morświna. Jest wymyślone imię i nazwisko, adres, który należy do kogoś albo i nie, kilka odcisków palców z atramentu i  rozległy wstęp. Opis tego, co w środku.(Ingrediencje: co mnie zachwyca, wzrusza, porusza, podoba się, jestem dumna, co dobrego, udało mi się, było miłe, lubię, cieszy). Wymyśliłam też zasadę. (Jestem człowiekiem zasadniczym)! Nie wolno zostawić żadnej strony pustej. Na każdej musi być jedna rzecz. Minimum jedna. Piszę w punktach. O pierogach, 7 stopniach Celsjusza, książkach, niebanalnych (i banalnych zresztą też) rozmowach, ulubionych swetrach, ludziach i o tym, co w nich, o herbacie, postaciach z seriali,  fajnych miejscach, trójach z matmy i tysiącu innych rzeczy. Drobnych bardzo albo wielkich. Przepisuję cytaty, które gdzieś tam zatrzymały, wsiąkły. Rysuję niewprawne, koślawe słońca. Albo - to ostatnio - wyrywam z niego kartki.

niedziela, 13 stycznia 2013

   Przez dobrych kilka miesięcy (a właściwie, to na wskroś złych!) umierałam ze stresu na myśl studniówce. Postanowiłam, że iść na nią trzeba, coby tradycji stało się zadość. Karmiłam się fastfoodowymi prawdami, że studniówka jest raz w życiu, a to zobowiązuje. Wydawało mi się, że jeśli z tego młodzieńczego spędu zrezygnuję, stanę się ułomna o jakieś ważne życiowe doświadczenie, którego nigdy nie nadrobię. Że mentalnie na wieki pozostanę niedojrzałą maturzystką, która sama siebie pozbawiła możliwości przetańczenia styczniowej, przełomowej nocy i wyrządziła sobie tym samym godną pożałowania krzywdę. Kiedy na przekór temu wszystkiemu byłam już jednak bliska decyzji, że nie pójdę, wyobrażałam sobie, jak wyłączam się z życia na kilka miesięcy, nie mając o czym rozmawiać z ludźmi bijącymi się o to, czy ma grać Eden czy Nemezis, toczącymi pianę w bojach o złote kotyliony, ustalającymi dopuszczalną wysokość obcasów w układzie tanecznym, odcień rajstop do poloneza, konfigurację ludzi za stołem oraz kształt kładzionych nań wizytówek.
   Postanowiłam więc, że idę. Heroicznie zgłosiłam się do poloneza, żeby w chwili kryzysu coś mnie przy tej studniówce trzymało. Kupiłam buty, nie patrząc nawet, co kupuję i mając przed oczami wyłącznie ponurą wizję siebie samej pełzającej po podłogach na powyłamywanych nogach. Nabyłam sukienkę w kolorze wina, w której wyglądałam całkiem dorośle. Przy spisie powszechnym zapisałam się na listę roślinożernych studniówkowiczów. Wczoraj wypiłam 14 kubków melisy. Dziś już może mniej, ale za to parzonej w proporcjach: 2-3 torebki na 1 kubek wrzątku (myślałam, że to pomoże na stres. Następnym razem w podobnych okolicznościach zdam się jednak na wódkę). Zaliczyłam kosmetyczkę. Stałam się posiadaczem ohydnej, acz efektownej i chwalonej japy świecącej wszelkimi odcieniami brązów w pakiecie z rzęsami o długości kilku metrów (uwaga - jestem wybitnym matematykiem). Pół godziny przed samym wyjściem z domu spędziłam na zwężaniu czarnej spódnicy. Żołądek kurczył mi się z powodu wewnętrznej próżni. Pamiętam, że przymierzałam rajstopy we wszystkich możliwych odcieniach czerni oraz beżu i wszystkich grubościach, jakie znalazłam, nie mogąc się zdecydować, które wybrać. Bałam się strasznie. Strasznie, strasznie, strasznie.
   Teraz leżę w łóżku owinięta w różowy koc. Piję herbatę z ulubionego kubka z zielonym kotem. Mam na sobie normalne (a może nie?) ubranie. Bruno ugniata mi nogi. Kaloryfer szumi. Sukienka wisi już w szafie - mam wrażenie, że na wieszaku wygląda lepiej, niż na mnie. Na podłodze rajstopy wiją się w nieładzie. Zaraz zabiorę się za przemalowywanie paznokci z czerwonego koloru na zielony i za przywracanie do normalności swojej starej, dobrej (ale młodej i zaciętej) twarzy. Czytam sms'y. "Gdzie jesteś?" po raz pierwszy, po raz drugi.
   A gdzieś tam, daleko, ktoś teraz pewnie tańczy. Za siedmioma górami, siedmioma lasami i siedmioma morzami. W całkiem innym świecie.