niedziela, 13 stycznia 2013

   Przez dobrych kilka miesięcy (a właściwie, to na wskroś złych!) umierałam ze stresu na myśl studniówce. Postanowiłam, że iść na nią trzeba, coby tradycji stało się zadość. Karmiłam się fastfoodowymi prawdami, że studniówka jest raz w życiu, a to zobowiązuje. Wydawało mi się, że jeśli z tego młodzieńczego spędu zrezygnuję, stanę się ułomna o jakieś ważne życiowe doświadczenie, którego nigdy nie nadrobię. Że mentalnie na wieki pozostanę niedojrzałą maturzystką, która sama siebie pozbawiła możliwości przetańczenia styczniowej, przełomowej nocy i wyrządziła sobie tym samym godną pożałowania krzywdę. Kiedy na przekór temu wszystkiemu byłam już jednak bliska decyzji, że nie pójdę, wyobrażałam sobie, jak wyłączam się z życia na kilka miesięcy, nie mając o czym rozmawiać z ludźmi bijącymi się o to, czy ma grać Eden czy Nemezis, toczącymi pianę w bojach o złote kotyliony, ustalającymi dopuszczalną wysokość obcasów w układzie tanecznym, odcień rajstop do poloneza, konfigurację ludzi za stołem oraz kształt kładzionych nań wizytówek.
   Postanowiłam więc, że idę. Heroicznie zgłosiłam się do poloneza, żeby w chwili kryzysu coś mnie przy tej studniówce trzymało. Kupiłam buty, nie patrząc nawet, co kupuję i mając przed oczami wyłącznie ponurą wizję siebie samej pełzającej po podłogach na powyłamywanych nogach. Nabyłam sukienkę w kolorze wina, w której wyglądałam całkiem dorośle. Przy spisie powszechnym zapisałam się na listę roślinożernych studniówkowiczów. Wczoraj wypiłam 14 kubków melisy. Dziś już może mniej, ale za to parzonej w proporcjach: 2-3 torebki na 1 kubek wrzątku (myślałam, że to pomoże na stres. Następnym razem w podobnych okolicznościach zdam się jednak na wódkę). Zaliczyłam kosmetyczkę. Stałam się posiadaczem ohydnej, acz efektownej i chwalonej japy świecącej wszelkimi odcieniami brązów w pakiecie z rzęsami o długości kilku metrów (uwaga - jestem wybitnym matematykiem). Pół godziny przed samym wyjściem z domu spędziłam na zwężaniu czarnej spódnicy. Żołądek kurczył mi się z powodu wewnętrznej próżni. Pamiętam, że przymierzałam rajstopy we wszystkich możliwych odcieniach czerni oraz beżu i wszystkich grubościach, jakie znalazłam, nie mogąc się zdecydować, które wybrać. Bałam się strasznie. Strasznie, strasznie, strasznie.
   Teraz leżę w łóżku owinięta w różowy koc. Piję herbatę z ulubionego kubka z zielonym kotem. Mam na sobie normalne (a może nie?) ubranie. Bruno ugniata mi nogi. Kaloryfer szumi. Sukienka wisi już w szafie - mam wrażenie, że na wieszaku wygląda lepiej, niż na mnie. Na podłodze rajstopy wiją się w nieładzie. Zaraz zabiorę się za przemalowywanie paznokci z czerwonego koloru na zielony i za przywracanie do normalności swojej starej, dobrej (ale młodej i zaciętej) twarzy. Czytam sms'y. "Gdzie jesteś?" po raz pierwszy, po raz drugi.
   A gdzieś tam, daleko, ktoś teraz pewnie tańczy. Za siedmioma górami, siedmioma lasami i siedmioma morzami. W całkiem innym świecie.