sobota, 30 marca 2013

naprawdę wielka noc.

Mam dość. Poszczący ojciec z puszką piwa w dłoni wyrywa mi krakersa, wrzuca z odrazą do zlewozmywaka rozkruszając go na miliard części i krzycząc jak przenośna stacja alarmowa, że dziś WIELKI PIĄTEK, post. Jaki tam on wielki, to ja nie wiem. Mój grzeszny wyczyn zostaje jednak stłumiony w zarodku i ciastko chyżo trafia do otchłani, gdzie uświęcona w swej prostocie kranówka z rurociągu spłukuje ślady mej rozpusty i boską siłą wciąga je do czeluści odpływu ku radości ojca. Zbawca i bożyszcze tego świata, pogromca zmazy niepierworodnej może, lecz gastronomicznej, boży pomazaniec patrzy z dumą, i puszką wciąż, na dzieła rąk swoich. Dusza ma zostaje ocalona. Anielskie wiwaty huczą w uszach. Słyszę pienia i harfy bladolicych chórzystów pod batutą świętej Cecylii i Rubika jednocześnie. To, co było mi już dane przeżuć, lecz jeszcze nie połknąć, ciąży mi na języku jako cykuta i mam ochotę parsknąć mączną papą w nagłym oniemieniu dla nieziemskich zjawisk, których przychodzi mi doświadczać i resztkami silnej, naprawdę silnej woli przełykam w końcu owoc swojej hańby, czując smak rozpusty wielkopostnej. Ojciec przejęty posłannictwem siorpie zaś łyk piwa zdruzgotany moją huncwoterią niefrasobliwą i beztroską. Zupełnie tak, jakby zapomniał, że od 6 do 19 nie jest moim ojcem, że niepotrzebnie się fatyguje z wyżyn swojego drugiego życia i wykracza ponad przydział.

czwartek, 21 marca 2013

śni mi się.

Leżę na stole w cudzej, nieznajomej kuchni. Mam włosy, które sięgają ziemi. Żadne tam milimetry czy ich dziesiętne części kujące w palce zabłąkanych rąk. Moje włosy są tak długie, że dotykają podłogi i piętrzą się na niej hałdami. Pamiętam dokładnie linoleum, wygląda jak to, które leży w mieszkaniu babci W., jak rdzawa szachownica. Wokół, na swoich polach, stoją w kręgu nieznajomi ludzie. Mają na głowach czarne worki. Nie wiem, czy i jak mnie przez nie widzą.Trzymają wiadra i pędzle. Czuję dotyk drażniący, straszny. Wyrywam się i krzyczę, ale głuchej cieszy nie mąci żaden odgłos. Ruchy pięści trafiają na opór, bo powietrze ma konsystencję budyniu. Jest gęste. Próbuję zamknąć oczy i nawet tego nie mogę. Mdli mnie od zapachu krwi, którą nanoszą pędzlami na moje ciało. Ktoś stoi i mówi, do mnie albo do nich, niby obok, a nie wiadomo, gdzie. Mówi o uroku, który trzeba odczynić. O tym, że mam złą moc. W sobie, w środku.

środa, 6 marca 2013

niecodzienny i nie codziennie

Miesiąc temu, a może dwa, kupiłam sobie kalendarz. To już trzeci z kolei na 2013 rok. Każdy, który mam, jest przeznaczony do czegoś innego. Na okładce tego, o którym piszę, są dzieci i latawce. Chmury i kwiatki. Uroczy jest. Zrobiłam na pierwszej stronie wielki napis "CODZIENNIK". Nie dziennik ani nie pamiętnik. (Nie, nie, nie! Nic z tych rzeczy). Dalej jest wypisana złowroga groźba, że chroni go zaklęcie i nieuprawnione czytanie grozi zamienieniem się w morświna. Jest wymyślone imię i nazwisko, adres, który należy do kogoś albo i nie, kilka odcisków palców z atramentu i  rozległy wstęp. Opis tego, co w środku.(Ingrediencje: co mnie zachwyca, wzrusza, porusza, podoba się, jestem dumna, co dobrego, udało mi się, było miłe, lubię, cieszy). Wymyśliłam też zasadę. (Jestem człowiekiem zasadniczym)! Nie wolno zostawić żadnej strony pustej. Na każdej musi być jedna rzecz. Minimum jedna. Piszę w punktach. O pierogach, 7 stopniach Celsjusza, książkach, niebanalnych (i banalnych zresztą też) rozmowach, ulubionych swetrach, ludziach i o tym, co w nich, o herbacie, postaciach z seriali,  fajnych miejscach, trójach z matmy i tysiącu innych rzeczy. Drobnych bardzo albo wielkich. Przepisuję cytaty, które gdzieś tam zatrzymały, wsiąkły. Rysuję niewprawne, koślawe słońca. Albo - to ostatnio - wyrywam z niego kartki.