piątek, 31 maja 2013

     P. przyniósł dzisiaj na spotkanie globus. Oderwaną od stojaka, plastikową kulę. Poszliśmy piaszczystą drogą prosto, poza zatłoczoną siatkę miastka i szeregi brzydkich, jednakowych domów. Zatrzymaliśmy się w połowie dróżki, gdzieś na skrzyżowaniu. P. powiedział, że idzie się przejść i za dwie minuty wraca. Żebyśmy z S. zrobiły przed ten czas etiudę.
     Z zepsutym globusem można opowiedzieć sto historii. Na przykład zagrać nim mecz o władzę nad światem, a boisko narysować kantem buta w ziemi. Potraktować go jak zabawkę, o którą biją się bez sensu dzieci i wyrywają ją sobie z rąk. Opowiedzieć globusem o globalizacji. Albo o podróżach. Zbierać skojarzenia i młócić z nich historie, zdania, ruchy.
     Teatr to fantastyczna przestrzeń! Potrzebni są aktorzy, ale też ludzie, którzy czytają, piszą, czują. Można nauczyć się aktorstwa, ale i interpretowania tekstu, panowania nad głosem i modulowania go, tłumienia stresu, nieskrępowanego wymyślania, zwracania się do ludzi i trafiania do nich, twórczego wykorzystywania przestrzeni, obchodzenia się ze słowem. Teatr można wskrzesić gdzieś na dróżce, po której starsze panie drepczą na cmentarz i ciekawsko odwracają głowy, na gruzowisku albo wyłysiałej i pożółkłej łące. Da się zagrać na scenie i na cudzych strunach. Pokazać wszystko, a przynajmniej tyle, ile można sobie wyobrazić.
     Podoba mi się. Mam przed sobą najdłuższe wakacje w życiu i wstyd mi nic nie robić. Szukam czegoś, w co mogłabym zainwestować czas. Czuję, że to będzie dla mnie dobre miejsce. Przynajmniej teraz, na chwilę, na te parę miesięcy aż do października. Aktorka ze mnie żadna.
Ż a d n a, ale  P. mówi, że aktorem można być każdy, tylko trzeba się otworzyć i poćwiczyć. Ćwiczę. Docelowo wcale nie chcę być aktorką. Chcę coś fajnego robić.
     Przygotowujemy spektakl. Mamy scenę zaznaczoną czterema kamieniami. To wyspa. S. gra idiotkę, która smaży się na słońcu i ani myśli kiwnąć palcem, żeby się z niej wydostać. Ja jestem działaczem, intelektualistą i cholerykiem. Nurkuję w trawie i wyławiam gazety z morza, szukając pożywki dla IQ. Zbieram patyki i krzyczę, że z nas też zostaną same kości. Świetnie się bawię. Na razie bez rozpiski na dialogi, bez ani jednego gotowego słowa robimy sobie teatr. I o teatrze rozmawiamy.
     To będą dobre wakacje. Tak postanowiłam.

poniedziałek, 6 maja 2013

kocham moją mamę

(A teraz didaskalia, wszystko to, co już najmniej ważne: jest 4 nad ranem na zielonym zegarze w mojej kuchni; jutro o tej porze pewnie też nie będę spać, ale po raz wtóry prasować białą koszulę, żeby zająć czymś, czymkolwiek, ręce. Nic się nie stało, mój dom śpi głęboko. I on, i łysa śpiewaczka z żarówką umęczoną, ciepłą. Za oknem wciąż jest jeszcze szaro-buro. Z otwartych okien napływają dźwięki obudzone, zagłuszane inną porą albo zarezerwowane właśnie na tę jedną, teraz. Dzień wstaje powoli, przeciąga się pod moim wzrokiem. Tylko ta cisza i myśli głośniejsze niż zwykle wychodzą gdzieś ze środka, z samego dna, a ja mam taką wielką potrzebę, może trochę sprowokowaną czymś, co dzisiaj przeczytałam, żeby napisać o tym, o czym myślę. To straszny bełkot, kimkolwiek jesteś, czytelniku, może już się zgubiłeś, może już uciekłeś gdzieś do swojego świtu, dnia, wieczoru od tych zdań postrzępionych i dziurawych, których nie chce poukładać, bo w takich łatwiej mi zostawiać środek. A w środku mam obrazy. Na nich: sukienki szyte dla lalki Krysi na starej maszynie, ze starych koszul i chustek. Korony wycinane z tektury. Pieczenie pączków w małej kuchni. Spacery w lesie. Rysowanie mi księżniczek do pokolorowania setki i tysiące razy. Książeczki czytane w łóżku. Piosenki fałszowane cienkim głosem. Plecenie wianków z koniczyny na łące niedaleko bloku. Zwężanie i przerabianie mi wszystkich możliwych spodni. Siedzenie przy łóżku w szpitalu całą noc. Popołudnia na placu zabaw. Robienie kakałka i kanapek zawsze z przylepek, okrajanie chleba dookoła. Plecenie warkoczyków niestrudzone, aż do piątej klasy i moje narzekanie, że wypadną mi wszystkie włosy. Mijanie się, te napięte dygresje w bok, od siebie, od których powroty są tylko czasami. Pokój zamknięty na klucz i zamek montowany w nocy. Nienawidzę odbijane o ściany tyle razy, w końcu zakorzenione, rozsadzające to, co zbudowane. Awantury o buty w przedpokoju albo o szparę w drzwiach. Te godziny przepłakane na podłodze i czas, kiedy mówiłyśmy sobie chcę, żebyś umarła na dzień dobry. Złość, która przestała się kiedyś mieścić w słowach i sięgnęła głębiej. Rzucanie kubkami i rozbijanie ich o płytki na podłodze. Wybitą szybę w garażu i łazience. Wbijanie paznokci w skórę. Bezradność, kiedy płakała, a ja czułam, że to też przeze mnie. Strach, kiedy widziałam na parapecie niedaleko łóżka psychotropy. Strach, kiedy mi się śniło. Strach. Oswajanie się od nowa i z daleka. Oschłość, zbywanie siebie, nieumiejętność bycia niedaleko. Złośliwość, która tak mocno weszła w nawyk i której wstydziłam się zawsze sekundy po, a nigdy przed. Przeżywanie ironii od niej, tak mocno, bardzo. Niezgrabne przytulenie w imieniny, pierwsze od lat dziesięciu może, sztywne, suche. Nietrafione pytania o plany, te nieśmiałe. Mam galerię w sobie, wyludnioną i bogatą, z systemem obronnym, zgubioną w labiryncie. Już piąta, czas zamykać).

sobota, 4 maja 2013

trzeba uważać na pelargonie

 

      Za dwa dni matura, siedzę nad książkami. Czytam Bursę, Wojaczka. Rozszyfrowuję, poezja mnie nie lubi. Oszukuje siebie, że to się przyda. Rzeczowe repetytoria układam na biurku w chaotycznych konfiguracjach. Okładki utrwaliły mi się w pamięci na dobre, znam każdy szczegół strony tytułowej i jest mi słabo na myśl o mdłej treści. Zamiast o zjednoczeniu Europy, tangensach i cotangensach, perfektach i imperfektach, czytam o ludzkich śmierciach. O tych z wielkim znakiem zapytania i metką "tragiczna" - zupełnie jak gdyby każda śmierć taka nie była. O wieczku cukiernicy ze srebrną gałką pocieraną pilniczkiem, a później z pistoletu wystrzeloną w głowę. Narkotykach popitych w lesie wodą z kałuży i sztucznej szczęce, którą ktoś po wszystkim odebrał z zakładu. Elektrowozie i obciętych palcach. Kamieniach w kieszeni fartucha i rzece nieopodal domu. O niewyjaśnionych okolicznościach, które obrosły w domysły i zakorzeniły się w legendach. Wpisuję w wyszukiwarkę nazwiska i oglądam twarze. Wszystkie czarno-białe, wyglądają jak medaliony na nagrobkach. Czegoś w nich szukam, jeszcze nie wiem, czego. 
     Wczoraj zatrzymał mnie wiersz. Nie pasował do układanki. Andrzej Bursa nie chorował na raka, a o raku pisał. Nie wiem, czy lubił swoje życie. Ani czy miał pelargonie. Tomik z "Piosenką chorego na raka..." to pogrobowiec, literacka sierota. Czytałam go wczoraj, wiele razy. Próbowałam zrozumieć. Kryterium "czy to smutne?' na nic się zdało. Myślałam o tym, czy pelargonia to drobiazg, którym trzeba się zająć, bo już nic więcej nie można zrobić i już nic nie warto, czy znak, że skoro pielęgnuje się pelargonie, to tym bardziej trzeba troszczyć się o człowieka. Cały czas nie wiem. W Wielkim Internecie są dwie piosenki. Jedna - Fay Cylinder - radosna tak, że aż trudno słuchać. I druga, Adama Mortasa. Przejmująca i smutna. Słucham ich na zmianę. Słucham i szukam. Pelargonii jakiejś, gdzieś. Dla siebie. 

Piosenka chorego na raka podlewającego pelargonie
 
Rak jest choroba nieuleczalną
Śmierć jest zjawiskiem nieodwracalnym
W śmiesznym ubranku w piżamie pasiastej
Podlewam pelargonie

Pelargonie jak krew czerwone
Pelargonie białe jak mleko
W błękitnym brzęku lata o zmierzchu
Na szpitalnym balkonie

Ptaki wróżą rosę doktorze
Rosa biała furie upałów
Ja podlewam nasze pelargonie
Mądry biały doktorze

Rak jest chorobą nieuleczalną
Życie jest treścią niezwyciężoną
Trzeba uważać w dni upalne
żeby nie zwiędły pelargonie 

/Andrzej Bursa