czwartek, 27 czerwca 2013

  Jeśli komuś kiedykolwiek się zdarzy pomyśleć, że świat nie jest piękny, powinien szybko wsiąść do pociągu i ruszyć w Bieszczady, żeby popatrzeć tam sobie na góry niebieskie jak morskie fale, słońce nad polaną o 4.00 nad ranem albo chociaż na mgłę gęstą jak mleko w środku lasu po deszczu.
   Cały czas szukam dobrych słów do opowiedzenia o zachwycie, ale nie mogę ich znaleźć. W samym centrum tablicy korkowej mam teraz pocztówkę z otrycką chatą i nie mogę przestać się w nią wpatrywać.
   Przypomina mi się tysiąc rzeczy: pieczenie ciasta z jagodami w kaflowym piecu, przyspieszony kurs rozpalania ognia dla początkujących piromanów, Scrabble z pozacieranymi literkami, które trudno przeczytać, pokój pachnący drewnem, siedzenie do późna w nocy przy świecach, nasz szyfr i spacery z latarką do przybytku sztuki celem napawania się pięknem limeryków na ścianach, ryż z jabłkami i cynamonem gotowany prawie codziennie z braku lepszego pomysłu, błoto po kostki, marsze szlakiem konnym w akcie desperacji, leżenie pod mostem i rozmawianie, tabliczki z ostrzeżeniami przed niedźwiedziami co kilka kroków, kaskady strumieni, do których schodziło się po pokrzywach tylko po to, żeby sprawdzić, czy woda jest ciepła, ten moment, kiedy zasnęłam na ławce pod sklepem spożywczym, wyprawy w góry z jajami kurzymi i paczką rodzynek, wybrzydzanie w każdym możliwym sklepiku przy wybieraniu pocztówek, gra w magię i miecz, smażenie placków prawie samodzielne, bieganie po cudzych werandach w ulewie, podróże z Józkiem, który liczył boćki i nie tylko z nim, Kazan żebrzący o jedzenie, ułani na koniach pod naszym balkonem, noszenie w wiadrach wody do mycia z potoku, poziomki przy drodze, chowanie plecaków w krzakach pod zielonym płaszczem przeciwdeszczowym, piosenki o domu gitarą i piórem w domu takim właśnie i inne, oglądanie Jacka i Agatki po raz pierwszy w życiu w Muzeum Dobranocek, dyskusyjny klub filmowy pewnego wieczoru, "Inny świat" Szaflarskiej i nasz, kluczenie po uliczkach i rozmyślanie, czy wpuszczą nad do schroniska po ciszy nocnej, awarie prądu w każdym miejscu, w którym byłyśmy, bieg w deszczu po Rzeszowie szybki jak żaden inny, jedzenie steropianu i rozmiękłego chleba, żeby się nie zmarnował, pisanie listów przy latarkach czołówkach, urodzinowy tort Lucka, rozszyfrowanie sekretnej gwary miłych Ślązaków, gubienie się na drodze prowadzącej cały czas prosto, nieznajomi mówiący dzień dobry...
   Nie umiem opowiedzieć o wszystkim na raz, nie umiem wybrać. Przywiozłam ze sobą do domu duży ładunek spokoju, zachwytu, wzruszenia. I postanowienie, pewność, że jeszcze tam wrócę.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

i wtedy (się we mnie) zapala

     Jutro o 12.06 wejdę do pociągu i wyruszę w góry z obcą dziewczyną, którą raz w życiu, raz jeden, przez 6 minut i 43 sekundy, rozmawiałam na Skypie przed paroma dniami.
     To szaleńcze, niebezpieczne, lekkomyślne! Ciekawe, ekscytujące, wspaniałe!
     Jeśli pożyczony od znajomego harcerza plecak nie wgniecie mnie w chodnik z powodu zgromadzonego w środku i ważącego tonę zapasu kisielów na pół życia (naprawdę nie wiem, jak się pakować i co przydaje się na takich wycieczkach), jeśli nie dopadnie mnie zabójca Laury Palmer (wszak to jej imię przywłaszczyłam sobie wymyślając nick przy zakładaniu konta na Olneo), jeśli głowa nie wybuchnie mi od Raisefieber ani nie poślizgnę się na oleju i jeśli nie przejedzie mnie za chwilę tramwaj, jutro wszystko się zacznie.
     Mam na biurku górę przewodników z biblioteki pomazanych ołówkiem tak, że aż mi wstyd. Na pulpicie od paru dni słońce wschodzi mi nad Bieszczadami. W notesie zrobiła mi się baza telefonów do moteli, schronisk młodzieżowych, Studenckich Baz Noclegowych i innych potencjalnych miejsc, w których ktoś mógłby udostępnić mi swój kawałek podłogi, łóżko bądź materac. Maniakalnie sprawdzam trasy pociągów, rozmyślając, o co by tu zahaczyć i co zobaczyć po drodze. Rozentuzjazmowana oglądam mapy. Co dzień tłumaczę mamiszowi, że wrócę i nie, nie zostanę tam na zawsze. Że bardzo bym chciała, ale za tydzień wrócę. Przynajmniej na jakiś czas, wiadomo.

Jeszcze nie bieszczadzkie, ale już anioły.

niedziela, 9 czerwca 2013

noc kultury, noc tłumu

"Wieczorne miasto kotłowało się w swojej niecce niby czarna zupa, garnirowana szkłem i światłem, targana bulgotami tajemnic i występku".
/D.Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty

      Lubię nocne miasta. Najbardziej te wielkie i rozświetlone, przesycone głosem samochodów, muzyką, ścinkami zasłuchiwanych na chodnikach rozmów, kroków, śmiechów, krzyków. Lubię siedzieć co roku z Trakcie Królewskim przy otwartym oknie albo na kamiennych schodach i patrzeć, jak niejednorodna z daleka, kolorowa masa płynie brukowaną drogą Grodzką, a gdy jest blisko, rozpada się w oczach na pojedynczych ludzi, dziesięć tysięcy różnych twarzy. Lubię też być częścią tego tłumu. Dać mu się porwać, zginąć w nim i przepaść.
W zeszłym roku było tak. Tak zatrzymał to M.D.


     Nie lubię tłumu w autobusach. Mała i martwa, zamknięta jak klatka przestrzeń, z której nie można w dowolnym momencie uciec, więzi, drażni dusi. Miasta podzielone rzędami kamienic i otwarte na nieskończoność pulsują tłumem pełne ludzi, więc żywe i ruchowe. Hipnotyzują, kiedy się na nie patrzy. Przyciągają.
     Byłam wczoraj z N., K. i M. na trzech spektaklach Teatru Pierwszego Kontaktu. Na spotkaniu z kimś, kto recytował Tuwima. Oglądałyśmy film z Chaplinem i muzyką graną przez orkiestrę, siedząc gdzieś na krawężniku. Zaliczyłyśmy szereg wystaw, przemieszczając się z jednego końca Lublina w drugi. Widziałyśmy w przelocie kilka koncertów, ale nie wiem nawet, czyich. I najbardziej, najbardziej ze wszystkiego, zachwycił mnie ten tłum właśnie, ci wszyscy ludzie zebrani w jednym miejscu i czasie na małym, malutkim kawałku przestrzeni, w niecce miasta.
     Boże, jestem dziwna, prawda?

piątek, 7 czerwca 2013

     Wiem, od teraz, jakie to uczucie mieć na rękach trupa. Siedzę tu i wyję. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Komputer został otwarty. W połowie siódmego odcinka Greys'ów usłyszałam wycie. Straszne, nieludzkie. Gorsze, niż w horrorach, bo prawdziwe, dobiegające z mojego własnego balkonu i pełne takiego bólu, jaki trudno sobie pewnie wyobrazić. Komputer został włączony, bo wybiegłam. Bruno leżał na podłodze, zupełnie płasko, dziwnie, tak, jak żaden kot nigdy się nie kładzie. Wył. Ciocia przyniosła go od sąsiadów. Pamiętam tylko to wycie. Telefony do rodziców, których żadne z nich nie odbierało. I ten jeden do taty, który odebrał po moich nastu próbach i nakrzyczał, że mu zawracam głowę, bo co on ma moim zdaniem zrobić. Później mojego kota, kota, który rano był jeszcze całkiem zdrowy, kładłam na narzucie z fotela i biegłam z nim do samochodu cioci. On wił się z bólu. Prężył i napinał. Wyliśmy już razem, całą drogę i dalej. Drzwi do weterynarza były otwarte na oścież. Pani, która była w gabinecie, cofnęła się przerażona. Mój kot leżał na stole, a ona pytała mnie, co robimy. Byłam w stanie kiwać głową, wyrzucać z siebie jakieś nieskładne, urywane słowa. Próbowałam jej powiedzieć, że może go uśpijmy, ale głos łamał mi się i uciekał. Pytałam, czy jego będzie bolało, gdyby go spróbowała uratować. Miało nie boleć. A ona ratować. Zrobiła mu zastrzyk ze sterydów i dała leki. Patrzyłam zza mgły, prawie nic nie pamiętam, tylko to, jak on się męczył. Miał ogromne nieruchome oczy, nie reagowały już na światło. Leżał wyciągnięty, podrygujący. Trzymałam go. Ona mówiła, że to musiało być zatrucie. Że może mamy sąsiada, który ma gołębie. To niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie. Czułam, jak robi się zimny. Jak mu staje serce, coraz słabiej bije. Podrygiwał jeszcze, wiele razy. To podobno reakcja na leki. Wydawało mi się, że na moich oczach umarł setki razy. Myślałam, że to koniec, kiedy on poruszał nagle gwałtownie łapą albo zarzucał głową. Tak samo ciało reaguje na amfetaminę. Tak mówiła. A on stygł i sztywniał. Próbowałyśmy zamknąć mu oczy, ale nie udało się do końca. Zostały szpary. Za nimi źrenice wielkie, ogromne. Niosłam go na tej narzucie do samochodu wyjąc. Nie pamiętam, kiedy byliśmy z powrotem. Padał wtedy deszcz. Taki wielki. Siedziałam na schodach cała mokra wyjąc. Krew ciekła mi po nogach. Prawie dwie godziny. Przyszedł tata. Krzyczał. Co jest kotu. Martwy.

wtorek, 4 czerwca 2013

     Marzą mi się góry. Włóczenie się godzinami po nieznajomych miastach i z nieznajomymi ludźmi. Chcę spać w namiocie. Albo gdziekolwiek. Jeździć pociągiem. Uciec od miejsca, w którym spędziłam dziewiętnaście lat. Zniknąć z Facebooka, Internetu. Zostawić w domu telefon. Chcę gdzieś pojechać. Gdzieś-gdziekolwiek. Wejść w jakąś nową przestrzeń. Nabrać tak dystansu. Odpocząć. Obejrzeć miejsca, których nigdy dotąd nie widziałam albo przypomnieć sobie te stare, zapomniane.
     Założyłam profil na olneo. Trochę z ciekawości, żeby sprawdzić, czy, kto i kiedy się odezwie. Bez większych złudzeń, że trafię na kogoś, kto nie będzie zboczeńcem i kogo będę mogła poważnie potraktować. Ale z nadzieją, że może jednak...
     Duszę się u siebie. Miliard razy wracam do domu tą samą, nieciekawą już po tylu powrotach ulicą i patrzę wciąż na te same domy stojące po obu stronach drogi. Codziennie widzę za oknem to samo pole, różowy budynek sąsiadów i smutne wierzby daleko przed sobą. Robię zakupy w jednym sklepie od nastu lat, za każdym razem mówię 'dzień dobry' tej samej pani za ladą. Czasami czuję sentyment. Coraz częściej mi w tej ciasnej przestrzeni duszno. 
     W ciągu jednego dnia napisało do mnie na olneo 14 osób. Odpisałam każdemu - niektórych spławiając, a z innymi wchodząc w rozmowy i wymieniając wiadomość za wiadomością. Wśród tych ludzi była dziewczynka, piętnastoletnia prawie, która pisała, że marzy o podróży na Wyspy Kanaryjskie autostopem i pytała, czy chcę z nią jechać. Był sześćdziesięcioletni (chyba) człowiek, który zapraszał mnie do swojego domku nad jeziorem i chciał wyruszyć ze mną na "objazdówkę Europy". Dziewczyna w moim wieku, która szukała towarzystwa na Woodstock. Studentka, która zaczyna lada chwila sesję, ale może wybrać się gdzieś niedaleko na dzień albo dwa. Różni ludzie, bardzo różni.
      Nie wiem, czy bardziej boję się pojechać gdzieś sama, czy szukać sobie towarzystwa przez Internet. Wydaje mi się, że sama ze sobą bardzo szybko znudzę się i zrezygnuję. Z drugiej strony wciąż pamiętam histerię Mamisza, kiedy w zeszłym roku wybierałam się na kilka dni do Poznania z ludźmi, których ona zna, a pomimo jasnych komunikatów kiedy wrócę, czym pojadę i co będę robić, musiałam wysłuchać jej litanii, że tam mnie na pewno okradną, zgwałcą, wytną nerki i wątrobę. Stoi mi też przed oczami reklama kampanii z Wojtkiem lat 12, który chętnie mnie pozna i ta indoktrynacja, to stałe wpajanie mi, że nigdy nie wiem, kto jest po drugiej stronie, sprawia, że wariuję. Zapominam, że chociaż nigdy nie wiem, kto tam jest, to zawsze po drugiej stronie jest człowiek. Taki sam, jak ci wszyscy ludzie, których spotykam na ulicach i którzy nigdy dotąd nie zrobili mi krzywdy. Człowiek, który może okazać się podły, ale przecież nie musi. To takie proste.
     Ciągle jeszcze szukam. Nie umiem na razie powiedzieć, dokąd chcę jechać, z kim ani na jak długo. Chcę poznać nowych ludzi i nowe miejsca. To jest kluczowe. Chcę się ruszyć.