piątek, 26 lipca 2013


Dzień 1.
23 lipca 2013, W.
00:29

Poluję. Podłoga ma usiana jest trupami. Ganiam komary, waląc na oślep Nowym wspaniałym światem Huxley’a. Ganiam i kicham. Prawie skręcam sobie kark. Mój pokój na szczycie schodów jest uroczy, acz absolutnie nieprzystosowany do łapania komarów i wszelkich innych, latających paskudztw owadopodobnych i gryzących. Schody bez poręczy rozpościerające się w nogach łóżka skutecznie tłumią instynkt łowcy grożąc skręceniem karku w odwecie za śmierć maluczkich. Zmieniam więc strategię i siedzę nieruchomo, kusząc świeżą krwią i zalotnie nadstawiając łokci ku ścianom, a później zręcznym chwytem klepię się tu i ówdzie. Bestii jest jednak kilkaset. Wszak niedaleko staw. Którego nie widziałam, bo spędziłam wieczór na smażenie placków. Spaceruję na razie palcem po mapie. Tej, którą ktoś porzucił pod łożem w mej alkowie. Podobno wcześniej mieszkała tu nijaka Oleńka (nie wiem, czy z Kiejdan, czy nie, wiem, że ze swoją schizofrenią). Tak mówi hrabina Irena, która bardzo ją kochała. Był też aktor, który sprowadzał sobie z ulicy chłopców i któremu mąż hrabiny chciał pewnego razu nasrać za to w szyję. A wcześniej Małgosia, którą jutro poznam. I jeszcze całe tłumy innych ludzi, całe korowody. Myślę o nich, wyobrażam ich sobie i nie mogę uwolnić się od widm tych wszystkich osób, z którymi, jak by nie patrzeć, przychodzi mi teraz dzielić łóżko. Bo ono nadal trochę ich, tak samo moje, jak i tamtych. Tak samo łóżko,  jak i skrzypiący stolik, na którym mam komputer, jak dwa quasi-muzealne krzesła, fotel wygnieciony tak, że siedzenie na środku dotyka już niemal podłogi, szafa, szafeczka i włochata lampa. Rozrzucam po kątach swoje szpargały własne, osobiste i mistyfikuję ułudę, że ten pokój należy do mnie. Nawet na ścianie mam obrazek, zdjęcie czerwonej róży, którą dostałam kiedyś w prezencie od Bardzo Ważnej Osoby i którą przywiozłam sobie tutaj, żeby ciągnąć te grę, oswajać ten pokój, moje nowe atelier. Ale nic nie pomaga. Czuję obcość. Nierzeczywistość. Chcę wracać i nie chcę, to takie nieprawdopodobne uczucie. Obce dźwięki, zapachy i miejsca przynoszą obietnicę zmiany i przygody, ale nie wiadomo, czy dobrej. Męczy mnie na razie artykułowanie zdań staranne i głośne do przesady, żeby mogła je zrozumieć starsza pani. Drażni konieczność pytania o to, gdzie mąka, patelnia, przełącznik od światła, piwnica, konewka, mop, zapałki. Paraliżuje strach, kiedy hrabina Irena przysypia nagle oglądając Kurier Warszawski, a ja myślę, że umarła i panikuję, kiedy przestaje chrapać. Obrzydzają mnie zwisające niczym stalagmity bądź inne stalagnaty pajęczyny pod okapem i lepkie naczynia w szafkach, wanna zapyziała tak, że aż strach się myć, kocie kupy w kątach, brud. Przyjechałam tu z zamiarem ogarnięcia całej chałupy przez dwa miesiące, gruntownego posprzątania, które olśni widzów, ale patrzę na nią teraz już od środka, przyglądam się i czuję się bezradna. Z drugiej strony widzę w tym domu pewną szansę dla siebie. Na to, żeby być dorosłą. Odnaleźć się w tym, poradzić sobie, być samodzielną, dzielną. Odbieram masę wspierających sygnałów. Dzwoni Ktoś, czyta mi wyrywki z forum fanów rocka gotyckiego sprzed dziesięciu lat, a jak czuję się tak rozczulona i wzruszona, jak gdyby Ktoś podarował mi najważniejszą rzecz na świecie. Pisze Ktoś, pyta, czy straszny syf, a na mnie spada wdzięczność wszechpotężna, bo widzę w tym Eksperymentalny Sygnał Dobra. Mam dziwny nastrój. Bardzo dziwny nastrój i bardzo dużą potrzebę pisania. A do tego też bardzo duży problem z Internetem. Najprawdopodobniej czekają mnie wycieczki autobusowo-tramwajowe z laptopem pod pachą w kierunku centrum, coby złapać sygnał jakiejś sieci, skoro moja, wykupiona raniutko przez Tacieja, odmawia posłuszeństwa. Słyszę, jak wózek inwalidzki skrzypi w swym tourne po korytarzu. Co i rusz hrabina woła swoje koty. Jednak są cztery, nie trzy. Na ulicy, nad drzwiami domów, palą się tutaj światła. Zupełnie tak, jakby w każdym był ktoś, kto na kogoś czeka. Pełna mieszanych uczuć siedzę na dachu, nie myślę już nawet o tym czy to grzeczne, czy nie i popadam w jakąś śmieszną ckliwość. Chyba powinnam iść spać.

środa, 17 lipca 2013

Jestem zbieraczem głosów.

   Wczoraj stanęłam przy furtce zarośniętej bluszczem gdzieś na dolnym Mokotowie, odgarnęłam połacie gałęzi, żeby znaleźć w chaszczach dzwonek, usłyszałam na drzwiami psa, zajrzałam w okna i pomyślałam, że znalazłam sobie dobre miejsce. Przynajmniej na chwilę.
   Później wyszedł pan S. Miał wytatuowane przedramiona, wąsy niczym dorodny sum i fizys marynarza. Prowadził mnie przez ciemny korytarz uspokajając wielkiego wilczura. Przedzieraliśmy się przez zastawiony najróżniejszymi przedmiotami hol. A było tam wszystko. Mijałam żeliwne klatki po kanarkach, koty, wielkie lustra, piramidy puszek, skrzynie, plecione kosze, kredens i kalosze.
   W pokoju, na wózku, siedziała starsza pani. Podała mi wykręconą reumatyzmem rękę. Kazała przynieść sobie filiżankę, nalała herbaty z termosu i opowiedziała mi pół życia. Słuchałam o kurczętach, które musiały się wykluć każdego roku dokładnie w imieniny ojca, pierwszym koniu na 5. urodziny i siodle z cielęcej skórki, o tym, jak o 5.00 rano mała Irenka uciekała na swoim koniu w las przed nauczycielką francuskiego, o podwieczorku, na który nie wolno się było spóźnić, bo zawsze były dobre rzeczy i owoce, pałacyku w G., hodowaniu bażantów, okupacji, pracy w wydawnictwie i biznesie z kolekturami totolotka, o marzeniach z domem z ogródkiem na czele i o tym, gdzie by chciała umrzeć.
   A ja słuchałam.
   Do pokoju, w którym miałabym zamieszkać, zaprowadził mnie Pan S. To było gdzieś na szczycie schodów, prawie jak na wieży. Do pokoju, a może alkowy, ze starym łóżkiem, dębową szafa, małym stoliczkiem, fotelem i przedziwną, plecioną lampą. Okno wychodziło na uliczkę. Pod nim był daszek, na który bez trudu można było wejść. A za zasłoną na ścianie tajemnicze drzwi. Nie wiadomo dokąd.
   Wszystko było stare i zniszczone. Pożarte już trochę przez upływający czas. Dom wyglądał jak zaniedbany dwór wyjęty żywcem ze starego filmu. Trochę jak muzeum z obrazami z końmi na każdej ścianie, gąszczem dziwnych przedmiotów w każdym kącie. Pani Irena siedziała z kotem na kolanach i przypiętą do swetra, kwiecistą broszką trochę jak hrabina. A ja nie wiedziałam, co robić.
   Czy tam zostać, czy wyjść i nie wrócić nigdy więcej.
   Boję się tego domu. Jednocześnie zachwyca mnie i czuję przed nim jakiś irracjonalny strach. Myślę o tym, co bym zrobiła, gdyby ta pani umarła przy mnie. Czy bym sobie poradziła, zareagowała właściwe, czy nie zrobiłabym jej krzywdy. Z jednej strony wstyd mi tak myśleć. Widzę w starej hrabinie tę Irenkę na koniu, która wjeżdża do jeziora i płoszy braciom ryby. Na ten obraz z opowieści, którą przenoszę do rzeczywistości jak przez kalkę, nakłada mi się drugi. Obraz starej kobiety, schorowanej Ireny przykutej do wózka i żyjącej samotnie w otoczeniu psów i kotów, która wszystko już widziała i przeżyła.
   Gubię się i nie mogę znaleźć równowagi. Ani zdecydować.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!...

    Czuję się dziś jak pluskwa przyssana bezwstydnie do grzbietu społeczeństwa i żerująca w najlepsze na jego tęgim cielsku. Jest mi wstyd. Z tego mojego wstydu zrodziło się rano ciasto z wiśniami i wielkie sprzątanie z myciem szuflad w pakiecie, ale wcale nie poczułam się lepiej, bo hasła o utylitaryzmie i pracy organicznej, cała ta dawka pozytywistycznych ideałów, stają mi w gardle i dławią. 
      Znalazłam pracę. Spędziłam 20h swojego dziewiętnastoletniego życia na obklejaniu tektury taśmą. 250 kawałków tektury na godzinę. Siedząc przy stole, czując, jak poci mi się tyłek, z każdą minutą zmniejsza się przestrzeń między żebrami, a szyja zapada między obojczyki niżej i niżej, czując, jak lasuje mi się mózg i ilość komórek mózgowych redukuje co sekundę o -1%, eliminując zbędne ruchy i oddechy, żeby zyskać dodatkowe ułamki sekund na wyrobienie dziennej normy, licząc wciąż od nowa do 250, kalecząc palce nożykiem do papieru, padając na cyce i umierając każdej minuty ze zmęczenia myślałam o tym, że nigdy, PRZENIGDY nie mogę dopuścić do tego, żeby taka praca stała się dla mnie koniecznością. Tę porzuciłam po trzech dniach.
     Teraz każdy pyta: co, ciężko było? Może byli dla ciebie niemili? Nie dawałaś sobie rady? Widzisz, a ludzie tak pracują. Trzeba zarabiać na chleb. Na produkcji trzeba pracować jak maszyna, trzymać tempo. Nie jest łatwo. A o pracę teraz trudno. Nie tak, jak kiedyś. Pewnie nie miałaś siły?...   
      Pytają i wiedzą wszystko, i nic, bo to wcale nie tak. Ja wiem przecież, że mogłabym się przyzwyczaić. I do 10h spędzanych 6 dni w tygodniu na dusznej hali, od 8 do 18, i do RMF FM ryczącego z głośnika za plecami, do stężenia estrogenu w powietrzu, zesztywniałego kręgosłupa, do zabójczej, taśmowej chałtury, smrodu kleju, nędznego rytmu. Mogłam do tego przywyknąć. Gdybym tylko chciała, dała sobie czas, nie uciekła. Ale nie chciałam.
       Jest taki wiersz, który jest o mnie: 

"jestem zmęczony jak Bóg,
który harował przez tydzień –
i nie stworzył świata…"
/Jarosław Borszewicz 

       Nie mam się za boga ani nie chcę tworzyć żadnych monumentów. Ale to jest o mnie, bo wyobrażam sobie, że ten bóg, który nie zrobił nic pięknego, mądrego ani szlachetnego, musiał się czuć tak samo, jak ja codziennie wieczorem wychodząc ze swojej fabryki, w której po całym moim wysiłku na długim białym stole zostawało tylko parę tysięcy jednakowych, idiotycznych, tekturowych pudełeczek, które prędzej czy później i tak trafią do śmietnika. Czyli wszystkie były nic niewarte. 
      Przypomina mi się Hantio ze Zbyt głośnej samotności, który 35 lat pracował przy papierze i to była jego love story, chociaż on też pracował rozpaczając. W głowie strofuje mnie wewnętrzny głos, Martin Eden z wyobraźni, który szepce kąśliwie, że kapryszę. Z drugiej strony me serce don Kichota pości, jak w piosence Nohawicy i boli mnie na myśl o tym, jak nieromantyczna, nudna i odmóżdżająca to była praca. 
       W ostatecznym rozrachunku - wstydzę się, bo nie pracuję. A pracować (tam) nie mogę, bo mnie boli serce. I to jest mój weltschmerz, moja despair story.