wtorek, 27 sierpnia 2013

rozpaczliwe cztery

   Doroto, przynieś mi zęby. Upierz tę bluzeczkę, ale tylko z przodu, bo z tyłu się nie brudzi. Doroto, Doroto! Chodź tu prędko, obejrzymy relację z Łulstok. Trzeba odsmażyć ten kepap z KyFyCy, bo zimny. Nie otwieraj, broń boże, tego okna! Nie musisz chyba tak otwierać, żeby wywietrzyć. Doroto, prosiłam. Trzeba oczyścić z bluszczu tę tuję. Ale dlaczego ty wchodzisz na drzewo? Co z tego, że ta tuja rośnie po sam dach, co z tego?! Doroto, moje zęby! Zapal telewizor, bo Bonaza będzie. Muszę obejrzeć dzisiaj drugi raz, bo rano jadłam kanapkę i mogłam przez to coś przeoczyć. Obierz mi też półtorej ziemniaka. Nie, nie dwa! Proszę przecież, żeby półtorej... I wypij sobie tę herbatę z termosu. Ja już nie mogę, bo ona jest stara i mnie rozboli żołądek, jak wypiję, ale trzeba wypić, bo jeszcze się zmarnuje. Acha! I przynieś te zęby... 
*
    Starość jest brzydka. Pomarszczona i kulawa. Ma fioletowe, napuchnięte nogi. Nosi pantofle o trzy rozmiary większe, niż kiedyś. Tłuste warkocze plączą się i kołtunią. Wykręcona ręka może już tylko pogłaskać kota. Nie zapnie już guzików, nie obierze jabłka. Krucha jak gałązka, aż strach dotknąć, żeby nie rozpadła się na pył. Oczy już nie te. Limit na patrzenie wyczerpany. Wielkie litery czytają przez lupę, zza grubych szkieł. Starość trzyma przy łóżku nocnik. Z trudem siada. Trzyma rewolwer pod poduszką i zamyka na kłódkę kratę w drzwiach, taka jest bezbronna. Zapomina. Wyolbrzymia. Obraża się. Odkłada cukierki z orzechami dla gości, do woreczka. Choruje na samotność i pół emerytury inwestuje w rachunki za telefon albo jedzenie dla psa. Jest zależna. Raz w tygodniu wycierana mokrą gąbką. Ma na stole aptekę. Nie wychodzi za próg. Cztery i pół centymetra znaczą dla niej tyle, co stumetrowy mur z drutem kolczastym i kula u nogi. Jest słaba. Mieszka w tele-świecie albo patrzy w okno. Rozpamiętuje i wspomina. Czasami drażni. Osacza. Zobowiązuje. Choruje. Niepokoi. Nie jest piękna. N i e j e s t.  

   Pakuję swoje rzeczy do kartonów średnio raz w tygodniu. Oglądam inne mieszkania, czytam ogłoszenia, dzwonię, umawiam się. Postanawiam, że to koniec i wyjeżdżam, a zaraz potem, że zostanę jeszcze trochę. Pakuję i rozpakowuję. I nie wiem, co robić. 
   Nie mam w pokoju kaloryfera. Z sufitu leje mi się woda, kiedy pada deszcz. Przedwojenna szafa rozsypuje się na części, drzwi wypadły jeszcze pierwszego dnia, teraz listwy wypadają jak zęby. Żarówki raz świecą, raz nie. Fotel skrzypi. Stół ma trzy nogi, dwie krótkie i jedną długą. Zasłony mają kolor, którego nie da się nazwać, bo tak już wyblakły w słońcu i poszarzały ze starości, że nawet neologizmy mogą się schować. Siedzę sobie - w tym pokoju - i nie wiem, co robić. Ale przyzwyczaiłam się. Coraz trudniej mi pogodzić się z myślą, że mogę go zostawić. Spakować się n a p r a w d ę, ostatecznie, nieodwołalnie. Jest w tym pokoju coś romantycznego. Coś takiego, że dobrze się w nim czyta Wojaczka. A to ważny atut. Dla mnie.  


Rafał Wojaczek
"List do nieznanego poety"

Jenseits von Gut und Böse

Pański pokój wynajęty u rencistki
Dawno wdowy ale z seksem niewygasłym
Która pieska ma Pan musi wyprowadzić
Nawet wtedy gdy pan zaczął nowy wiersz

Z jednym krzesłem wąskim łóżkiem bujnym grzybem
Pański pokój nieprzytulny zwłaszcza teraz
Kiedy w okno co na północ zawsze patrzy
Tłucze dziobem mrozu biały zimny ptak

Czy herbatę choć pan może sobie zrobić?
Czy sprowadzić może sobie pan dziewczynę?
Pańska matka odwiedziła pana kiedyś
W tym pokoju gdzie z sufitu patrzy strach?

W rękopisach czy nikt panu tam nie grzebie?
Czy na światło każą panu coś dopłacać?
Te butelki opróżnione z podłej wódki
Gospodyni panu chyba ma za złe?

Pańską twierdzą i wygnaniem jest ten pokój
Wieżą ponad dobrem złem i społeczeństwem
Czy pan czasem nie próbuje z niego uciec?
Z rozpaczliwych czterech kątów Piąty: śmierć


1968  

sobota, 3 sierpnia 2013

jestem poza czasoprzestrzenią


     Internetu wciąż nie mam. Siedzę z laptopem na dachu, piszę hiper-długie maile, a później biegam z nim do pewnego centrum handlowego, żeby posłać je w świat. Słucham historii o karabinach na dnie torby, a porach i selerach z wierzchu. Hasam na wszelakie wernisaże i wystawy w okolicy, kina plenerowe i teatry, próbuję zająć czymś sobie czas, którego nagle mam tak dużo. Żywię się naleśnikami, wciąż i wciąż. Znoszę dzielnie namowy, coby wybrać sobie na stryszku parasolkę w kwiaty i koronki, którą Irena przywiozła sobie z Paryża w Anno Domini '38. Celebruję wynoszenie śmieci ("weź ten paragon do makulatury, koniecznie do makulatury!"). Parzę angielskie herbatki w ceramicznych dzbanuszkach i kubełkach. Urządzam co dzień potop pelargoniom na werandzie. Piszę ogłoszenia i rozwieszam je na płotach, próbując zdobyć hasło do internetu swych sąsiadów. Obserwuję z okna sąsiadkę, która grała w Czterech pancernych i wędruję sobie wokół domu państwa Lubiczów z Klanu. Chodzę na spacery. Zachwycam się odpadającym tynkiem i chaszczami. Pielę nasze podwórkowe runo leśne. Biegam po bazarach. Maluję paznokcie na zielono. Wieszam na ścianach pocztówki i obrazki. Przyzwyczajam się.