niedziela, 3 listopada 2013

najlepsze dziady w moim życiu!

 Miałam zostać na święta w bursie. Urządzić sobie jakiś refleksyjny (a może rozważny) i romantyczny spacer po żydowskich Powązkach. Czytać wieczorami Kadłubka, uczyć się fonetyki i grzecznie chodzić spać przed godziną duchów. Taki był plan. Aż M. wpisała pewnego wieczoru słowo 'dziady' do wyszukiwarki Google, znalazła w Wielkich Internetach wydarzenie na fejsie i wysłała mi zaproszenie. Na dziady właśnie.

  "Ja też mieszkam w Palmirach! Ale nie na cmentarzu".
"Co to było, ktoś za nami idzie? Niemożliwe, kto by chodził po lesie w nocy!".

 Nie miałyśmy plecaków, termosów, latarek ani dobrych butów. Ostatecznie ja urządziłam sobie wielką podróż do domu z nieznajomą z internetu znalezioną na BlaBlaCar, a M. maszerowała 15 km po leśnych peryferiach w złotych balerinach. Obie dałyśmy radę, a ja przygody dzięki temu miałam dwie. I znowu poziom mojego zaufania urósł o +1 punkt w wewnętrznej skali otwartości wobec tajemniczych nieznajomych.

 Podobno dziady w Warszawie organizowano po raz siódmy. Zazwyczaj bywało na nich najwyżej 10 osób, tym razem przyszło 47. Najczęściej znajomi znajomych. Niektórzy wykruszyli się po drodze, konieczność spędzenia następnego dnia w pracy zrobiła swoje. Niektórzy przeszli całą trasę. A przejść było warto!

 Czuję taki wielki zachwyt. Nad ideą, pomysłem, powrotem do tego, co dawne. Nad Puszczą Kampinoską tak straszną w nocy, że aż piękną przez wszechobecne kompozycje złowrogich cieni i potęgę drzew. Nad muzyką, średniowiecznymi rogami i lutnią, połączeniami brzmień, których pewnie w żadnych innych okolicznościach nie miałabym szans usłyszeć. Nad tańcami celtyckimi na leśnej polanie o brzasku, gdzie było ciemno, krzywo i wciąż wpadało się na kogoś albo na coś. Nad strojami rodem z wczesnego średniowiecza, tą wspaniałą rekonstrukcją, pasją. Nad niezwykłymi ludźmi, do grupy których mogłam wejść przez ten cudowny przypadek. Nad odmianą. Od tej strasznej zwyczajności.

Lubię Wszystkich Świętych. Przyglądanie się ludziom na cmentarzu. Spacery, chryzantemy, przypadkowe spotkania. Podziwianie potężnych grobowców o wymyślnych konstrukcjach, ornamentach. Lubię zamyślony pomnik Chrystusa, który siedzi w Garwolinie na filarze, podpiera ręką brodę i którego wszystko martwi. I lubię ogień, który rozświetla kolorowe szkiełka. Ale, jednocześnie - brakuje mi w tym czegoś. Jakichś potężnych emocji sięgających głęboko, do samego środka, samego mięsa.

"Ludzie, ratujcie!" - 80 letni, pijany staruszek wisi na bramie w środku lasu, jest pierwsza w nocy. Ubranie podarte, nogi nie chcą się słuchać, całe zdrętwiałe i bez czucia. W domu nie ma światła ani prądu. Wzywamy pogotowie. Staruszek wyjmuje z kieszeni klucze. Nie mógł trafić do zamka, myślał, że kto jak kto, ale on przez tę bramę przejdzie. Ubranie całe podarte. Chatka zatopiona w Puszczy. Starszy pan mówi, że trzy godziny już tak wisi. I - pewnie - gdybyśmy nie przechodzili tamtą drogą wtedy, w nocy, gdybyśmy nie zeszli ze szlaku, to.

 Na bramie wisiały na sznurku obwarzanki z makiem. Takie, jak te, które można kupić na straganie przy Powązkach. I z tych obwarzanek ja nigdy już się nie będę śmiać, że nie pasują. Mnie już zawsze będą przypominać. To, co za plecami.