piątek, 31 października 2014

śmiertelnie dobra gra

Nie piszę z okazji święta zmarłych. Nigdy w życiu! Ani nie wyrzucam z siebie zachwytu, bo coś mi się przypomniało i pasuje mi do zostawienia tutaj jak żółta chryzantema na kamieniu. Ani dlatego, że obejrzałam coś w Instytucie Teatralnym - bo to było przed długimi tygodniami, a od tamtej pory widziałam sto spektakli innych, bliżej w kalendarzu. No i właśnie dlatego piszę: bo to było tak dawno temu, a ja jeszcze tym oddycham. Chodzi mi go głowie obraz za obrazem. Nuci mi się ekite pepite gąski. Cały czas pamiętam. I pewnie już zawsze będę sobie wyobrażała śmierć w niebieskiej sukience. Kiedy po mnie przyjdzie, założy ją i będzie jadła czekoladę. Licząc kroki pójdziemy na długi spacer nad staw.


"Śmiertelnie trudna gra" to sztuka o śmierci. Być może nie ma lepszego spektaklu, a na pewno ja nie znam takiego jak ten. I zupełnie się tutaj nie liczy, że jest od 6. roku życia, przychodzą  na niego przede wszystkim dzieci, i że docelowo to jest dla nich. A może to właśnie tak się trafia do mnie - językiem prostym, prosto w czułe punkty i prosto z nich. 

Pewnego dnia umarła Klementyna. Tak samo, jak Klemens. Tylko, że Klementyna była gęsią. A Klemens chłopcem. Po to, żeby jego prawdziwą śmierć oswoić, opowiedzieć o niej, kiedy nie ma słów - Teatr 21 wymyślił Klementynę. I pozwolił - cały czas pozwala! - popatrzeć śmierci w oczy. Zapytać ją o coś, przyjrzeć się, dotknąć. Tam, gdzie jest bezpiecznie. 

Cały czas nie wiem, czy w niebie można jeść pączki. Czy zmarli nas słyszą na cmentarzu. Czy istnieją duchy, które przychodzą w nocy do mieszkania. Nie wiem, bo śmierć na scenie jest bezradna. Wzrusza ramionami i kręci głową. Pokazuje, że nic nie wie. Ale i tak - to, że te pytania mogą paść i wybrzmieć, wydaje mi się strasznie ważne. Zbieranie sposobów do poradnika, jak nie zapominać, jest jakimś oparciem, że nie wszystko zniknie. Mam gęsią skórkę (o tak!), kiedy dzieci robią supełki na sznurówkach, żeby nie zapomnieć babci albo dziadka. I z poczuciem misji chodzę między rzędami, rozdaję im z inną wolontariuszką kartki i flamastry, żeby mogły napisać nazwy rzeczy i ludzi, o których nie chcą zapomnieć. Wierzę w magiczne, kartonowe tuby, do których można te kartki włożyć. I nie umiem nawet uniknąć tego czasu, którym piszę, chociaż powinien tu być przeszły dokonany, bo to się jeszcze dokonuje, jeszcze tam myślami jestem czasem, teraz. 

A jutro - pójdę zapalić świeczkę dla Klementyny. To moi wszyscy zmarli, kondensacja absolutna, absolutnie genialna.
  

piątek, 26 września 2014

o pisarzu, który miał katar

To było wczoraj wieczorem. Różowy szalik frunął za mną na wietrze jak chiński smok, a ja biegłam po wyłożonych dywanem schodach w kaloszach i fioletach. On przyszedł z laską i w kapeluszu. Strasznie zazdrościłam mu tej elegancji. Fotele w Domu Literatury straszyły potężne i puste majestatem, od którego sala pęczniała. Przede mną siedziały panie w futrach, pończochach, broszkach, kokach i złotych klamrach. Włosy, rzecz jasna, przysypane popiołem. Elegancko. Na środku sali ascetyczny stół, wykwintne zasłony nad, paprotka-arystokratka w zdobionej doniczce obok. I gdzieś w tym - ja. Z nogą na krześle, zeszłorocznym kalendarzem do notowania, kradzionym długopisem. Majdanem z torebki rozsypanym pod krzesłem. O, tak. I kilka notatek rozrzuconych:

Od początku pociągał nosem. Mówił o sobie: jestem staroświeckim dziadem. Chciał być: ogrodnikiem, stolarzem. Przedstawiał się: pan Hulke. Opowiadał o siedmiu takich samych, niebieskich koszulach, które kupił sobie i nosił kiedyś na zmianę, co dzień, żeby mieć spokój, o drobiazgach nie myśleć. O wspólnej rubryce z (damą) Sz. i bankietach w bloku, na których w loteryjce można było wygrać (na przykład) breloczek z głową Arafata. Warsztatowo: o pisaniu - i o tym, że potrafi tylko o przestrzeni, w której jest zanurzony, bo tylko ze swojego podwórka może brać glinę i lepić z niej figurki; że wszystko, co pisze, to księga rozpaczy. I życiowo: o tym, że miał za sąsiada Schopenhauera, który mówi, że nie ma pociechy, więc ujmuje odwagą myślenia. Zło jest i straszne, i demoniczne, i w naturze. Tkwi w strukturach. Temat: jak ma sobie radzić człowiek? (Jest bezradny). Homer = kołnierz. Brak klasyki mści się. Jesteśmy stąd. Określa nas Iliada, Biblia, Odyseja - i to są korzenie fantastyczne. Kiedyś: wspólny kanon, więc porozumienie. czytało się grekę i łacinę. Inteligencja zasługuje na kod. Mit jest po to, żeby wokół się gromadzić (choć czasem straszliwy, wyświechtany). Sztuka = sztuczność. Wprzęga w systemy i uwodzi. Muzyka klasyczna wymaga kunsztu, ale: Wagnerem się katował. Literatura (dla niego) to przypadek. Nie: misja, nie: przesłanie. Tego się nauczył, dziś jest stary ('57, więc lat 57). Niektórzy mówią: patrzy w głąb jamy metafizycznej. On mówi, co widzi: nic; bilet śmierci, rozpacz ponad wiarę i ponad chrześcijaństwo. Z drugiej strony: cywilizacja się zmienia, nie można żyć wiecznie, bo nie można się odnaleźć. Demokracja może i jest dziwką, ale on - Pisarz - jest gotowy wyjść i bić się za nią na ulicach. Pyta o granice. Ile można napluć, kiedy można. Ostrzega, żeby krzyczeć, kiedy król jest nagi. Deklaruje: pieprzę taką sztukę (o tandecie, 30 parach spalonych żelazkiem dżinsów na wystawie i fiutku w Blaszanym bębenku na pewnej scenie wybrzeża). Podobno wolałby być poetą. Syntezować doświadczenia. Wierzy w opowiadanie, słowa wędrowanie, cywilizację, która trwa, do póki ktoś ma siłę wymieniać się historią z kimś. Kiedy się skończy: wszystkich kuńców kuńc. Wiele o tym, że świat jest straszny i zły, bo z greckim rozpoznaniem tragicznym - za chwilę nie będzie (nas, nic). Proszenie Boga jest infantylne, a modlitwa (jego, Pisarza) to zachwyt nad - na przykład - 200 letnim dębem.

A to wszystko - te 200 letnie dęby, figurki z gliny stąd, marzenie o stole z drewna, książki - to takie bliskie mi! I to, że on też miał tego dnia katar. Siedział za groźnym stołem, z brodą podpartą łokciami, siedział jak antyczny posąg, patrzył (trochę) znad okularów - i pociągał nosem. On, który zstąpił z grzbietu Opowieści chłodnego morza do chłodnej Warszawy snuć opowieść (i cywilizację snuć!). Taki był z niego człowiek, och! Taki, że prawie mi nie było wstyd, kiedy gdzieś w środku wywiadu, pomiędzy jednym a drugim słowem (o świecie, który jest tragedią grecką), przecisnęłam się przez rząd foteli, podeszłam i zapytałam, czy może chciałby chusteczkę - zostawiając mu na stole paczuszkę w rakiety i księżyce, taką niepoważną. Z samego dna zachwytu. 

niedziela, 21 września 2014

Chcę napisać (i pamiętać) o tym, że: gwiazdy nigdzie nie rosną lepiej, niż nad polem kukurydzy. Pies, który jeździł koleją, też był rudy, i to był Rudy, a nawet rude dwa. Pączki są dobre na kolacje o 4 nad ranem, dobre jak nic innego i jak nigdy indziej. We wrześniu wcale nie kończą się dmuchawce, przytulają się do siebie w kępkach ciaśniej, ale są. W mgle można utonąć, ale z latarką przejść da się nawet do Prawieku i innych czasów, a już na pewno do asfaltu. Kakao w termosie może i smakuje termosem, ale smakuje, bo to kakao. Gałęzie atakują nocą, więc trzeba walczyć dzielnie, uważać na mariańskie rowy, chronić nogi i głowy! Najwęższy balkon świata (mojego) ma - co prawda - szerokość długości stopy, ale panoramy ze słońcem w paski można zobaczyć i tam. Jabłka z cudzego sadu są najlepsze i najlepsiejsze jeszcze. Medal zawsze można zawiesić na sznurówce, a ze sznurówki zrobić kokardę dla psa. Świat jest do szaleństwa piękny, kiedy żółknie i stukając porusza się za szybą. Nie żeby był, ale z pociągu takim go widać.

 A oto kradziony obraz. Kradziony ale piękny. A ja nie pamiętam czyj. I myślę tylko tyle, że pasuje mi on tu. Autor z tytułem schowali się w dziurze w głowie i utonęli w jej morzu - pech!

sobota, 2 sierpnia 2014

książka, która jest ważniejsza od śmierci

Recenzji nie będzie, on nie. Ale, ludzie, przeczytajcie tę książkę!!! Można ją znaleźć na chomiku i stamtąd ściągnąć sobie na dysk zapis pdf (jeśli jest się czytelnikiem z pewnym minimum ogłady) albo ukraść ją z biblioteki, zdrapać naklejkę z kodem i wzruszać się nad każdym zdaniem zaznaczonym paznokciem (to plan dla bestii ze współczynnikiem kultury 0%, wiadomo). Tak czy inaczej - w świecie zwyczajnych śmiertelników i słabych księgarni wytropić ją trudno, ale polować warto i trzeba!

http://media-cache-ec0.pinimg.com/736x/25/3e/e2/253ee213bd3675d9e93883e926246c27.jpg 
Chciałam napisać, o czym to jest. Ale nie mogłam się zdecydować. Najdokładniej (chyba): O ŻYCIU. Ale to nie brzmi dobrze. A niektórzy, których już zagnałam do czytania, śmieją się złośliwie, że tam co stronę śmierć. I gdzie to życie, jak obsesja umierania Zezowatego - bohatera - przygniata w każdym zdaniu. Kiedy tam co krok ktoś wspomina Nieobecną, oblewa się benzyną i podpala w bramie, zapija się na śmierć, nie chce płodzić dzieci, bo i tak mu umrą. No i właśnie - tutaj. W tej obsesji, koncentracji, strachu. Cała kwintesencja.
Tak, jak myszy Natalii Mooshaber wgryzają się w czułe punkty, tak mroki wystawiają na dzienne światło to, co w człowieku zepchnięte pod skórę. Wszystkie strachy mieszczą się w druku. Wielkie oczy u nich dalej nie do wydrapania, ale, przynajmniej, zajrzeć można jak w studnie. To wewnętrzne rozedrganie - tak bardzo ludzkie! (tak bardzo moje?) - zatrzymać, uchwycić, połączyć z innym. Bo kiedy się czyta, między kartki wchodzi się nie tylko wzrokiem i palcem przekręcającym strony. Wtedy wchodzi się w rolę. Po to na okładce jest tylko ciemny kontur. Tak sobie wyobrażam. Że to jest miejsce, żeby wejść do środka. Książki i dalej, dalej. 
Weltschmerz i żółte kamizelki są dla dzieci. Borszewicz nie jest. Dla mnie - pewnego smutnego poranka w metrze pełnym zaspanych twarzy - był odkryciem i tekstową realizacją tego, o czym myślało się samemu bezgłośnie i w duchu. Jakimś głosem potrzebnym i ważnym do nazwania mroków, co jeszcze poza zasięgiem za słabych (za małych?) rąk. Na pewnym portalu ktoś napisał, że Mroki były dla niego ważne jak Biblia albo bardziej, bo bliżej krwiobiegu. I to jest też mój głos. Moja książka. Taka, którą jestem gotowa wymieniać zapytana o ulubioną, zabrać na bezludną wyspę czy jakikolwiek inny biegun, na jakikolwiek koniec świata. I może jestem szczeniarą, nie znam życia albo pan, który wpadł wczoraj pod pociąg na mojej stacji ukradł ten post. Ale to jest książka do przeczytania. Ważniejsza od śmierci - gdyby ktoś szukał!

środa, 23 lipca 2014


 Ruta jest mało statyczna, stąd modelka z niej żadna. Mała, ruda plama odzwierciedla idealnie sytuację faktyczną - mój pies jest ruchomym punktem na linii horyzontu, punktem wyłączonym z obowiązku ulegania prawom grawitacji, dynamiki czy rozumu. Jest wszędzie na raz - łącznie z każdym miejscem, w którym jej nie ma, rzecz jasna. Ma latające uszy i czasami unosi się nad ziemią jak rude ufo. Nie jest większa niż typowy spaniel, a i tak kąpiąc się i otrzepując potem z wody, potrafi zalać całą łazienkę tak, że woda w środku sięga ponad kostki. Jest gotowa wszystko zjeść. Łącznie z dwutygodniowym chlebem i grafikiem z pracy. Prawie nigdy nie śpi i prawie zawsze ma wywalony język, który frunie za nią jak różowa chorągiewka. Nie ma kałuży, do której by nie weszła i człowieka, do którego by się potem nie przytuliła. Przyprawia o zgrozę pana z administracji, który niepewnie wodzi za nią wzrokiem, nie mogąc nadążyć. Dzisiaj jest pijana, bo poczęstowała się nocą Żywcem, pewnie oblewała przeprowadzkę. Histeryzuje, kiedy zostawia się ją samą i cały czas ogląda się na mnie, czy ja też nie będę taka, czy ja też nie przywiążę jej do drzewa w lesie. Jest kochana i wdzięczna. A ja szczęśliwa i przerażona, czy będzie jej ze mną dobrze.

piątek, 18 lipca 2014

Dobrze jest jeździć pociągiem z Hansem Castropem. Wsiadać do cudzych samochodów i zawierać nowe znajomości - na kilkanaście(dziesiąt?) kilometrów każdą też. Zbierać kamyki nad jeziorem, przeskakiwać przez cudze płoty z kolczastym drutem i siedzieć na ławce w deszczu, kiedy każdy się chowa. Chodzić boso po lesie albo leżeć na drodze i pozwalać spacerować po sobie mrówkom. Zaplatać wianki z maków. Nosić białe, lniane sukienki i za duże kapelusze. Gotować na zmianę makaron z keczupem, keczup z makaronem. Ratować na chodniku ślimaki i żuki. Patrzeć w chmury i pół dnia czekać na dobry wiatr. Myć włosy garnkiem. Codziennie patrzeć w ogień. Śpiewać szanty te same wciąż, coraz więcej słów znać, coraz mniej podpierać się wymiętym śpiewnikiem ukradzionym z portu. Mijać zwłoki w śpiworach na pomoście co rano. Zostawić wyłączony telefon w plecaku. Grać w dupę biskupa i łamać na waletach paznokcie. Opalić nos na Rudolfa. Pójść nocą na łąkę, nie widzieć końca świata i obudzić się w trawie. Raz na jakiś czas (raz w życiu?), czasami - jest dobrze. Wrócić do siebie, stać na rondzie Wiatraczna i wpieprzać wege-kebaba - też, całkiem.


Bezboleśnie prześlizgnęłam się przez oba semestry polonistyki. Testy z lektur, bez czytania niemal niczego, już zaliczone na 5. Nowe mieszkanie już nie nowe. Dorosłych dylematów - skąd wziąć ślusarza, co gotować, do którego urzędu z tym i tym, skąd na czynsz i kiedy rozliczenie - więcej co dzień. Czasami czuję się stara jak morze. Czasami chodzę do teatru dla dzieci i drżę w fotelu ze strachu przed udawaną czarownicą albo parą sępów. Aplikuję na szewców i ogrodników: "dzień dobry, nie umiem obsługiwać kasy fiskalnej, ale i tak jestem super". Mam wakacje, więc wreszcie czas, żeby czytać. Książki pożeram w tramwaju i metrze. Jest pysznie.

czwartek, 29 maja 2014

niszczymy się nawzajem, czule

Czas stop, pauza. Czas zatrzymać sobie sekundy, które zaraz roztrzaskają się o czerwiec. O nowe, cudze pokoje i wysokie parapety. Inne klomby za szybą, obce okna w dziurawym blokowisku i wysuszone podwórka na Pradze. Zatem: noc wilgotna od majowego deszczu. Niebo różowe od świateł wielkiego miasta. Nogi trzy piętra nad ziemią i parapet szeroki, miły. Czerwone światełka przy ustach płoną jak stożki wulkanów. Jednakowo na tylu balkonach. Nowe, konkurencyjne konstelacje kwitną na nowych mapach. Zawsze w tych samych punktach, znajomo-nieznajomo. Coś ładnego w geście. Drzwi wszystkie przymknięte, jak przecinki między teraz a zaraz, łagodnie przycięte firanki dzielą dwie rzeczywistości, rzeczywiste z nierzeczywistym. Przemoczona i porośnięta mchem Maryjka w ogrodzie rozkłada ręce na swoim cokole pomiędzy grządkami pietruszki. Razem z nią wszyscy lekarze świata, matki, nauczycielki, popielate szarytki i farmaceuci. Gorzki dym pachnie wieczorem. Spaceruje pod skórą. Coś przypomina, znieczula, coś porusza, zapala. Blaszany parapet wyrozumiale srebrzy się pyłem. Oddech przesiąknięty tą chwilą. Można sobie wyobrażać: jak zebrany pod skórą smutek miesza się i wchodzi w reakcję. Drży mgliście na wyciągnięcie ręki, ale już poza dotykiem i rozcieńczony opada w końcu na senny ogród. Cowieczorna, nielegalna ceremonia dzieje się teraz. I tylko czerwony koc w kratkę widzi ze mną. Podstawowy zestaw, / wywołujący wschód słońca oraz nową miłość / do niewiadomoczego.

sobota, 5 kwietnia 2014

Wyobraźmy sobie Józefa K. na miarę naszych czasów i na miarę naszej stolicy:
Józef K. staje się Józefem K. pewnego marcowego popołudnia. Jedzie wtedy autobusem numer 128, ma damską, brązową torebkę i różowy portfel w owieczki skaczące koziołki (czemu ma nie mieć? gender w końcu, proszę państwa, uprzedzenia - psik!). W autobusie tłok. On stoi grzecznie obok pani z ręką w gipsie i szczeniary, co to rozważa razem z drugą, jaki sobie kupić płaszczyk. Nasz Józef K., pogodzony już trochę z tym, że w autobusach rzadko słyszy się rozmowy o sztuce i sensie życia, wyłącza się na ten szum, traci czujność, przenosi się do swojego wewnętrznego świata i czeka, czeka, aż znowu przyjdzie mu napełnić płuca tlenem po lewej stronie świata albo, jak kto woli, po lewej stronie Wisły. Tyle tylko, że do wewnętrznego świata przenosi się już, widać, bez portfela, którego to bark Józef K. ma dotkliwie odczuć już za moment. W tym jednak mgnieniu traci imię i nazwisko - razem z dowodem osobistym włącznie. Przestaje też być studentem z 51% ulgi, królem tramwajów, setkolerem (bo milionerem być nie było mu dane nigdy), lojalnym klientem carrefoura oraz hebe, klientem upoważnionym do odbioru oddanych do reklamacji butów, klawym warszawiakiem, książkożercą w miejskiej bibliotece i czarnym jeźdźcem z magicznym karnetem na konie. Oto Józef K. - nowy evryman. Skompromitowany do reszty, bo razem z portfelem odebrano mu też listę marzeń na rok 2013, świecące różowym brokatem naklejki z papieżem, legitymacje szkolne począwszy od tych, gdzie na zdjęciach ma jeszcze dwa kucyki, recepty na usypiające psychotropy i karteczki z zanotowanymi hasłami do portali w internetach z blogiem i facebookiem włącznie. (Ale, ale! To pisze Józef K., serio, serioo. Może jeszcze poświadczyć odciskiem palca).
Dziś, kontynuując peregrynację po urzędach i wojaże do ojczystych ziem, w których go powito, Józef K. zaliczył także fotografa. A razem z nim - życiową traumę numer 1377754. Pojechał na rowerze, walcząc z huraganem. Wszedł do środka wygnieciony, zziajany i z rozwianym włosem. Wychrypiał coś, że potrzebuje zdjęć. Potulnie zaczekał w przedpokoju na swoją kolej. Potem grzecznie przysiadł na stołeczku. Chciał fotografię do dowodu. Zrugano go, że źle trzyma nogi. Potem krytycznie obejrzano wszystkie elementy, z których Józef K. się składał, począwszy na czerwonej od wiatru mordy, a skończywszy na nieujarzmionym włosiu. Zalecono mu pokazać zęby, na co niebezpiecznie się wyszczerzył, powstrzymując szczekanie, które kołatało mu się w krtani. Potem przyszedł czas na wybieranie najlepszego zdjęcia-faworyta. Dlatego pewnie, z braku kandydatów do tytułu, zdjęć zrobiono drugą turę. A po niej przyszedł czas na gradobicie pytań (wybiera pan to z prawej strony, czy to z lewej? To z prawej. Naprawdę? Nie. To które? Z lewej. Jest pan pewien? Ja? Nigdy!). A na sam koniec - czas na pocieszanie (kolory się wydobędzie, te cienie pod oczami rozjaśni, brodę przesunie, dziurkę po kolczyku załatam, szyja do wyprostowania, te włosy wyrównam, ramię opuszczę...). Józef K. krzywi się i przygryza wargi. Marszczy czoło, nos. Mruży oczy. Wygląda żałośnie i biednie, jak krzyżówka kota Filemona z Reksiem. Spode łba zerka on, pan fotograf też. W końcu ten drugi mówi: jednak wezmę z prawej. Teraz widzę, że to pana naturalny uśmiech. A Józef K. już nic, tylko syczy sam na siebie i wychodzi jak zbity pies ze swoją nową traumą numer 1928472356389467.

wtorek, 11 lutego 2014

Kiedy Marycha obcinała swojemu psu ogon, karmiła go rurką z kremem. Mucek w "Postrzyżynach" u Mistrza Hrabala zwariował po psiemu i trzeba go było uwiązać na łańcuchu. Słodki krem mieszał się na jego pysku z pianą od wścieklizny. Później, w nocy, pies wył. Stał na dwóch łapach, dusił się i - podobno - machał swoim kikutem, nie mogąc uwierzyć w to, co mu się przytrafiło. Do czasu. Aż psie serce zatrzymał ołowiany śrut.

 Dlaczego Marycha obcięła Muckowi ogon?

Wcześniej była obcięta spódnica. Obcięte o 10 cm nogi drewnianych krzeseł i jedna noga stołu. Później obcięte włosy. Myśli się: szaleństwo. Bezmyślne okrucieństwo, niepotrzebna dewastacja. Psychoza kobiety spotęgowana obecnością dziwnego stryja. Przekraczanie granic na wyścigi, aż do granic obłędu - i dalej, poza nie. Może zmęczenie monotonią, gęstą atmosferą małego miasteczka, przedwojennej wioski. Albo gorsząca manifestacja ekstrawagancji. Próba zarzucenia kotwicy w cudzych oczach, szukanie wzroku ciągle zajętego Francina. Niezgrabne zaznaczanie odrębności (grubą kreską!) od nudnych, zatopionych w zwyczajności bab. Brak opanowania, zabawa, może psikus. Potrzeba kreacji, przekonstuowywania świata wokół, zmian. Wybuch żywiołu, który w Marii spał. Czegoś, co jest w człowieku i czego żaden łańcuch nie powstrzyma. Co można spróbować zasłonić dla pozoru rurką z kremem, ale co i tak przynosi szkody nie do naprawienia.

 

To takie straszne. Krwiste i okropne. "Lecz uśmiecham się, bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem". 

niedziela, 2 lutego 2014

migawka zza krat

 - A nie boicie się?

To było pierwsze pytanie. Czy nie boimy się tam iść. Po tym, jak zgłosiłyśmy się na wolontariat w więzieniu na Rakowieckiej. Na razie jednorazowe spotkanie. Zobaczyć, co i jak. Wejść za mityczną bramę, przyjść na mszę, zająć się oprawą. Poczuć atmosferę miejsca. Zobaczyć tamtych ludzi. W tamtych ludziach ludzi.

Tramwaj, metro, długie czekanie pod bramą. K. śmieje się, że chcą nas złamać. Budynek robi wrażenie. Strażnicy w mundurach patrolują ulice, parkingi i skwery. Mur sięga chmur. Spirale kolczastego drutu kaleczą je kolcami. Drzwi potężne. W nich zagubione okienko - wąska, pionowa szpara. Bardzo filmowo. Kamera patrzy prosto w oczy, tak, że mimowolnie spuszcza się głowę i pokornie patrzy w ziemię.

Strażnik z pękiem kluczy od progu zabiera nam telefony komórkowe i dowody osobiste. Kieszenie nagle dziwnie puste, nie ma nawet jak sprawdzić godziny, czas zostaje w zawieszeniu, wszystko, co potem, włożone gdzieś w nawias. Maszyna połyka moją torbę. Na ekranie wszyscy widzą rentgen jej wnętrzności: zarysy kartek z notatkami na egzamin, portfel, nawet pojedyncze monety w środku. Bezwzględne, wyraźne kontury i kształty.

W środku jest zupełnie jak w starym zamczysku, przynajmniej na początku. Surowe mury z czerwonej cegły. Na posadzce data - 1902. Od wejścia kraty. Żeby przejść, trzeba zamknąć za sobą poprzednią. Kiedy prowadzi się osoby szczególnie niebezpieczne, palą się czerwone lampki. Wtedy trzeba czekać, nie można się wydostać, nikt nie ma prawa być w przestrzeni korytarza. A one wiją się i mylą. Prowadzą do drzwi z zakratowanymi szybami u szczytu. Dźwięk zatrzaskiwanych raz za razem krat przeraża. Wszędzie kamery. Wciąż poczucie, że ktoś patrzy. Wielki brat zna każdy ruch powieki.

Wszyscy tam mają zielone kombinezony. Jak zabraknie - brązowe. Tylko ci, którzy są bez wyroku, w areszcie tymczasowym, mają przywilej noszenia swoich ubrań. Nie ma pasiaków, żadnych czarno-białych piżam. Kapelan śmieje się, że chłopcy są tutaj przy nadziei.

W kaplicy podobno kiedyś odbywały się sądy. Podobno skazano tam Pileckiego. Teraz wygląda trochę jak muzealna sala. Na ścianach obrazy, w oknach złote zasłony, tylko za oknami - kraty. Okna z widokiem na mur. Za nim - blokowisko. Tam też mieszkają ludzie. Też.

Siostra Anna się wita. Siema, żółwik. Chłopcy cieszą się, że przyszła. To widać. Są serdeczni. Podchodzą do nas, podają ręce. Co jakiś czas słyszymy: "ale jesteś piękna". Albo narady za plecami: "idź, zapytaj ją o coś, ale o co, no idź...". Wstajemy i przedstawiamy się. Nas jest pięć. Ich pewnie blisko setki. Któryś zaraz wstaje i mówi: "to co, teraz my?". Szukają kontaktu. Potrzebują. Niektórzy, ci pewni siebie, siadają blisko, na drewnianych krzesłach, w pierwszych rzędach. Inni stoją daleko, z tyłu pod ścianą. Jeden na wózku inwalidzkim, nie może poruszać ręką. Kilku o kulach. Najczęściej młodzi. Niektórzy z niewyraźnymi kształtami tatuaży. Na ich twarzach widać blizny. Patrzy się na nich i wyobraźnią zaczarowuje przestrzeń. Próbuje się wyobrażać ich sobie poza tym murem, poza tym światem krat i poza zielenią kombinezonów. Czasami patrzy się na nich i myśli: mają takie poczciwe twarze.

Oglądamy bibliotekę. Książki w pudle. Jest też kilka regałów. Na nich słowniki, prastare woluminy. Wszystkie w szarym papierze z numerem napisanym flamastrem na grzbiecie. Książki mają swoje karty biblioteczne, jest jak u nas. Nawet katalog stoi w drewnianej skrzynce na biurku. Tylko przestrzeń wciąż surowa, zimna. A obok pokój z ich pracami plastycznymi - tam och i ach. Obrazy robią wrażenie. Kopie czołowych malarzy niczego sobie. Wariacje własne też. A nikogo nigdy nikt nie szkolił. Wszystko to, co tam widzimy, to efekt pracy i czasu.

Jesteśmy tam przez chwilę. Ale jest czas, żeby wypić herbatę w zimnej świetlicy i zjeść cukierki z galaretką. Żeby porozmawiać o literaturze z księdzem przy papierosie. Przejść korytarzem pełnym krat i zobaczyć, jaki jest za tymi kratami świat. Żeby się poczuć. Przekonać. Że ten świat tam jest i że są w nim ludzie, a nie mityczne potwory z sierścią na karku, ogonem i dodatkową parą rąk. Że więzienie to takie miejsce, w którym każdy z nas może się kiedyś znaleźć. Wiele spraw jest kwestią przypadku, szczęścia (częściej: nieszczęścia), okoliczności. I wszyscy jesteśmy tacy sami.