wtorek, 11 lutego 2014

Kiedy Marycha obcinała swojemu psu ogon, karmiła go rurką z kremem. Mucek w "Postrzyżynach" u Mistrza Hrabala zwariował po psiemu i trzeba go było uwiązać na łańcuchu. Słodki krem mieszał się na jego pysku z pianą od wścieklizny. Później, w nocy, pies wył. Stał na dwóch łapach, dusił się i - podobno - machał swoim kikutem, nie mogąc uwierzyć w to, co mu się przytrafiło. Do czasu. Aż psie serce zatrzymał ołowiany śrut.

 Dlaczego Marycha obcięła Muckowi ogon?

Wcześniej była obcięta spódnica. Obcięte o 10 cm nogi drewnianych krzeseł i jedna noga stołu. Później obcięte włosy. Myśli się: szaleństwo. Bezmyślne okrucieństwo, niepotrzebna dewastacja. Psychoza kobiety spotęgowana obecnością dziwnego stryja. Przekraczanie granic na wyścigi, aż do granic obłędu - i dalej, poza nie. Może zmęczenie monotonią, gęstą atmosferą małego miasteczka, przedwojennej wioski. Albo gorsząca manifestacja ekstrawagancji. Próba zarzucenia kotwicy w cudzych oczach, szukanie wzroku ciągle zajętego Francina. Niezgrabne zaznaczanie odrębności (grubą kreską!) od nudnych, zatopionych w zwyczajności bab. Brak opanowania, zabawa, może psikus. Potrzeba kreacji, przekonstuowywania świata wokół, zmian. Wybuch żywiołu, który w Marii spał. Czegoś, co jest w człowieku i czego żaden łańcuch nie powstrzyma. Co można spróbować zasłonić dla pozoru rurką z kremem, ale co i tak przynosi szkody nie do naprawienia.

 

To takie straszne. Krwiste i okropne. "Lecz uśmiecham się, bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem". 

niedziela, 2 lutego 2014

migawka zza krat

 - A nie boicie się?

To było pierwsze pytanie. Czy nie boimy się tam iść. Po tym, jak zgłosiłyśmy się na wolontariat w więzieniu na Rakowieckiej. Na razie jednorazowe spotkanie. Zobaczyć, co i jak. Wejść za mityczną bramę, przyjść na mszę, zająć się oprawą. Poczuć atmosferę miejsca. Zobaczyć tamtych ludzi. W tamtych ludziach ludzi.

Tramwaj, metro, długie czekanie pod bramą. K. śmieje się, że chcą nas złamać. Budynek robi wrażenie. Strażnicy w mundurach patrolują ulice, parkingi i skwery. Mur sięga chmur. Spirale kolczastego drutu kaleczą je kolcami. Drzwi potężne. W nich zagubione okienko - wąska, pionowa szpara. Bardzo filmowo. Kamera patrzy prosto w oczy, tak, że mimowolnie spuszcza się głowę i pokornie patrzy w ziemię.

Strażnik z pękiem kluczy od progu zabiera nam telefony komórkowe i dowody osobiste. Kieszenie nagle dziwnie puste, nie ma nawet jak sprawdzić godziny, czas zostaje w zawieszeniu, wszystko, co potem, włożone gdzieś w nawias. Maszyna połyka moją torbę. Na ekranie wszyscy widzą rentgen jej wnętrzności: zarysy kartek z notatkami na egzamin, portfel, nawet pojedyncze monety w środku. Bezwzględne, wyraźne kontury i kształty.

W środku jest zupełnie jak w starym zamczysku, przynajmniej na początku. Surowe mury z czerwonej cegły. Na posadzce data - 1902. Od wejścia kraty. Żeby przejść, trzeba zamknąć za sobą poprzednią. Kiedy prowadzi się osoby szczególnie niebezpieczne, palą się czerwone lampki. Wtedy trzeba czekać, nie można się wydostać, nikt nie ma prawa być w przestrzeni korytarza. A one wiją się i mylą. Prowadzą do drzwi z zakratowanymi szybami u szczytu. Dźwięk zatrzaskiwanych raz za razem krat przeraża. Wszędzie kamery. Wciąż poczucie, że ktoś patrzy. Wielki brat zna każdy ruch powieki.

Wszyscy tam mają zielone kombinezony. Jak zabraknie - brązowe. Tylko ci, którzy są bez wyroku, w areszcie tymczasowym, mają przywilej noszenia swoich ubrań. Nie ma pasiaków, żadnych czarno-białych piżam. Kapelan śmieje się, że chłopcy są tutaj przy nadziei.

W kaplicy podobno kiedyś odbywały się sądy. Podobno skazano tam Pileckiego. Teraz wygląda trochę jak muzealna sala. Na ścianach obrazy, w oknach złote zasłony, tylko za oknami - kraty. Okna z widokiem na mur. Za nim - blokowisko. Tam też mieszkają ludzie. Też.

Siostra Anna się wita. Siema, żółwik. Chłopcy cieszą się, że przyszła. To widać. Są serdeczni. Podchodzą do nas, podają ręce. Co jakiś czas słyszymy: "ale jesteś piękna". Albo narady za plecami: "idź, zapytaj ją o coś, ale o co, no idź...". Wstajemy i przedstawiamy się. Nas jest pięć. Ich pewnie blisko setki. Któryś zaraz wstaje i mówi: "to co, teraz my?". Szukają kontaktu. Potrzebują. Niektórzy, ci pewni siebie, siadają blisko, na drewnianych krzesłach, w pierwszych rzędach. Inni stoją daleko, z tyłu pod ścianą. Jeden na wózku inwalidzkim, nie może poruszać ręką. Kilku o kulach. Najczęściej młodzi. Niektórzy z niewyraźnymi kształtami tatuaży. Na ich twarzach widać blizny. Patrzy się na nich i wyobraźnią zaczarowuje przestrzeń. Próbuje się wyobrażać ich sobie poza tym murem, poza tym światem krat i poza zielenią kombinezonów. Czasami patrzy się na nich i myśli: mają takie poczciwe twarze.

Oglądamy bibliotekę. Książki w pudle. Jest też kilka regałów. Na nich słowniki, prastare woluminy. Wszystkie w szarym papierze z numerem napisanym flamastrem na grzbiecie. Książki mają swoje karty biblioteczne, jest jak u nas. Nawet katalog stoi w drewnianej skrzynce na biurku. Tylko przestrzeń wciąż surowa, zimna. A obok pokój z ich pracami plastycznymi - tam och i ach. Obrazy robią wrażenie. Kopie czołowych malarzy niczego sobie. Wariacje własne też. A nikogo nigdy nikt nie szkolił. Wszystko to, co tam widzimy, to efekt pracy i czasu.

Jesteśmy tam przez chwilę. Ale jest czas, żeby wypić herbatę w zimnej świetlicy i zjeść cukierki z galaretką. Żeby porozmawiać o literaturze z księdzem przy papierosie. Przejść korytarzem pełnym krat i zobaczyć, jaki jest za tymi kratami świat. Żeby się poczuć. Przekonać. Że ten świat tam jest i że są w nim ludzie, a nie mityczne potwory z sierścią na karku, ogonem i dodatkową parą rąk. Że więzienie to takie miejsce, w którym każdy z nas może się kiedyś znaleźć. Wiele spraw jest kwestią przypadku, szczęścia (częściej: nieszczęścia), okoliczności. I wszyscy jesteśmy tacy sami.