czwartek, 29 maja 2014

niszczymy się nawzajem, czule

Czas stop, pauza. Czas zatrzymać sobie sekundy, które zaraz roztrzaskają się o czerwiec. O nowe, cudze pokoje i wysokie parapety. Inne klomby za szybą, obce okna w dziurawym blokowisku i wysuszone podwórka na Pradze. Zatem: noc wilgotna od majowego deszczu. Niebo różowe od świateł wielkiego miasta. Nogi trzy piętra nad ziemią i parapet szeroki, miły. Czerwone światełka przy ustach płoną jak stożki wulkanów. Jednakowo na tylu balkonach. Nowe, konkurencyjne konstelacje kwitną na nowych mapach. Zawsze w tych samych punktach, znajomo-nieznajomo. Coś ładnego w geście. Drzwi wszystkie przymknięte, jak przecinki między teraz a zaraz, łagodnie przycięte firanki dzielą dwie rzeczywistości, rzeczywiste z nierzeczywistym. Przemoczona i porośnięta mchem Maryjka w ogrodzie rozkłada ręce na swoim cokole pomiędzy grządkami pietruszki. Razem z nią wszyscy lekarze świata, matki, nauczycielki, popielate szarytki i farmaceuci. Gorzki dym pachnie wieczorem. Spaceruje pod skórą. Coś przypomina, znieczula, coś porusza, zapala. Blaszany parapet wyrozumiale srebrzy się pyłem. Oddech przesiąknięty tą chwilą. Można sobie wyobrażać: jak zebrany pod skórą smutek miesza się i wchodzi w reakcję. Drży mgliście na wyciągnięcie ręki, ale już poza dotykiem i rozcieńczony opada w końcu na senny ogród. Cowieczorna, nielegalna ceremonia dzieje się teraz. I tylko czerwony koc w kratkę widzi ze mną. Podstawowy zestaw, / wywołujący wschód słońca oraz nową miłość / do niewiadomoczego.