piątek, 25 grudnia 2015

wśród nocnej



Pani, która siedziała boso na trawie, miała na imię Maria. Był koniec grudnia i wigilia za dzień. Ona zdjęła kurtkę i buty, a jej stopy z zimna były nieziemsko niebieskie i tak nieposłuszne, że nie było jak ich z powrotem ubrać, bo zastygły pod jednym kątem godziny temu. Pytanie, czy wszystko w porządku, było wtedy najbardziej niefortunne na świecie. Bo Maria miała 68 lat i była stara. Nie urodziłaby już Jezusa, nawet, gdyby mogła. Podobno mieszka niedaleko kościoła. Tej nocy, kiedy ją spotkałam, siedziała na trawie, a na ławce niedaleko leżały rozrzucone jej rzeczy: dezodorant, śrubokręt i różowe majtki.  Była już w tym wieku, że pogotowie przyjechało po nią niedługo, nie trzeba było czekać dwóch tysięcy lat, tylko trochę pohisteryzować do słuchawki nocą, że jestem sama i nie wiem, co robić. A ona była nieprzytomna ze smutku. Kiedy się zamyślała, a ja nie chciałam, żeby milczała ze mną za szklanymi oczami, pytałam ją, o czym teraz myśli, i wtedy mówiła mi, że o bogu. Nie wiem, jak się nazywał jej bóg. Chyba był groźny, miał jedno oko i zimne ręce. Nie wiem też, dlaczego zostawił ją w parku samą, bez ubrania, zmarzniętą i przestraszoną. 
Ludzie mówią mi o bogu, a ja nic nie rozumiem. Od babci W dostaję co roku pod choinkę wełniane rajstopy  i nowennę do wybranego świętego, który jest akurat na topie, w tym roku nowennę do świętej Rity. Rajstopy zawsze są w foliowym woreczku, wyprane tuż przed gwiazdką, żeby nie elektryzowały się pod dopasowaną spódnicą, której nigdy nie założę. A nowenna z instrukcją, że nie muszę odmawiać codziennie, ale wskazane jest częściej niż raz w tygodniu, i mogę zaczynać na losowej stronie, smacznego. Potem długopisem przebijam wszystkim świętym Ritom oczy albo zwijam święte Rity w rurkę, którą dmucham do szklanki z herbatą i robię w niej sztorm, którego nie przeżyłby żaden Noe. A rajstopy gubią się koniec końców bezpańskie i nienoszone. Możliwe, że później co roku dostaję te same. 
Znam dziewczynę, która parafrazuje stary testament, kiedy wypije za dużo wina. Często opowiada o Jonaszu i o bogu, który pojawia się w książkach razem z burzą i mówi: ty, Jonasz, co ty mi tutaj odpierdalasz. Ona ostatnio słyszy głos boga, a ja się z niej śmieję. Ale chyba jest dla mnie bardziej przekonująca, niż cała Częstochowa. Ona z tym swoim Jonaszem, który mieści się jej na języku i wychodzi spod skóry. A kiedy się z nią spotykam, przypomina mi się wtedy książka „Stary Noe” o ziomku, który był lepszy niż jego bóg. Później myślę o tym, że mój bóg, jeśli już ma być jakiś, może być tylko ludzki. Żaden inny. Mieć w wewnętrznych kieszeniach płaszcza, tych po lewej stronie, miejsce i na zimorodka, i na bosą Marię, która za dużo pije, bo myśli o sobie, że jest złym człowiekiem, nie ma domu, a córka nie zostawiła jej adresu i zabrała ze sobą oba koty z ich domu.
Lubię robić rzeczy, na które starcza mi w środku przekonania. Rzeczy w zgodzie z potrzebą, poczuciem, chceniem. Bardzo dbam o to, żeby nie zmuszać się. Poświęcam całe godziny na rozmyślanie, jak uciec od wigilijnych stołów, konieczności, wąskich spódnic, żelazka, szamy w dwunastej potędze i życzenia wesołych. Mam dużą niestrawność. Wychodzę z tego zwyczaju i zabieram psa. Później wszyscy idą się paść na pasterki, a my samopas śmigamy po ulicy na hulajnodze pół nocy. W końcu boli mnie tyłek i pachnę jak dzikie zwierzę, ale dopiero kiedy kręci mi się w głowie, czuję w środku szum wielkiej pompy, a to jest prawie tak, jak w środku lasu zapalić ogień wilgotną zapałką. Tylko coraz trudniej za każdym razem. 
Chciałam napisać o tym, że jestem naprawdę smutna, ale trochę mi nie wypada, bo przecież nie jestem Małgorzatą Halber ani Bohaterem. Nie mam depresji, chociaż jest modna, bo za rzadko jestem w telewizji, żeby. No i to nie romantyzm, kurwa. Jestem za duża na weltschmerz, melancholię i żółte kamizelki. Dlatego, kurwa, zupełnie brakuje mi języka, żeby opowiedzieć o niewierzeniu w, niepokoju o, gryzieniu się z. I wiecie, tu nawet nie o boga chodzi. Tylko o to, że mam już 21 lat, i ciągle nie mogę się nauczyć, że ludzie nie są na zawsze. Że o siebie trzeba dbać. Nie przywiązywać się do zewnętrza poza zasięgiem. No i że na chujowym świecie, na którym żaden Jezus raczej by się nie chciał urodzić sam dla siebie, paradoksalnie zupełnie nie ma sposobu, żeby znaleźć równowagę w koncentrowaniu się na tych innych i sobie. W wolności i przywiązaniu do miejsca. A w całym popierdolonym kosmosie spotykam mnóstwo świrów, i czuję, że to oni są dla mnie biscy naprawdę. Zbliżam się w rozumieniu, i myślę: tak, tak, ja też czasami nie mogę wstać, nie mogę założyć butów, też chcę dotknąć ręką trawy, też szklą mi się oczy, jak myślę o bogu, którego nie można dosięgnąć ręką, bo może go nie ma, i też umarłabym ze smutku, gdyby ktoś zabrał moje koty, których nigdy nie będę miała, i płakałabym, gdyby nikt się koło mnie nie zatrzymał na swoim spacerze, kiedy ja czekałabym na swojego boga, z którym drzemy koty, siedząc sama z samym tylko poczuciem winy i wstydem, i nikim więcej, trochę jak teraz.

poniedziałek, 30 listopada 2015

atlas świata


W pewnym atlasie świata było tylko jedno miasto. Dawno temu mrówki wykopały ten atlas z ziemi w środku starego lasu. Tego dnia kończyły akurat drążyć korytarz, który miał mieć tyle metrów, ile miało pierwsze drzewo, które wyrosło na ziemi. Kiedy któryś z ludzi wyjął któregoś dnia księgę z otworu obok kęp paproci, podobno zobaczył pod nią oko. Może to było oko lasu, ale nikt nie wie na pewno. Legenda mówi, że jama zaraz zarosła trawą. Ten, który zajrzał do niej owego dnia, postradał zmysły, a później zamienił się w gawrona i zamieszkał w lesie, w którym zdarzyło się to odkrycie. W okolicy tego lasu było dwanaście domów. Ludzie umówili się, że co miesiąc będą sprawiedliwie wymieniać się księgą. Któregoś razu przybył jednak w te strony stary Bóg znad Buga. Szeptano, że dziwne imię nadała mu pobożna babka, a w poprzedniej wiosce nad Bugiem Bóg był rybakiem i mieszkał sam razem ze swoim psem. Nikt nie wiedział, jak długo chce zostać u nich. Gdy jednak minęło dwanaście miesięcy od dnia, w którym odkryto w lesie księgę i kiedy była ona już w drodze z powrotem do pierwszego domu w wiosce, zdarzyło się nieszczęście. Atlas przewożono w drewnianej skrzyni załadowanej na sanie ciągnięte przez parę koni. Podróżujących znienacka zaatakowały dzikie zwierzęta. Ludzie i konie zdążyli uciec, ale księgę porwały i rozszarpały wilki. Bóg, któremu o niczym nie powiedziano, patrzył na ten wypadek z daleka, bo zbierał w okolicy zioła. Podobno był smutny, a później nie wrócił już do domu. Niektórzy opowiadają, że zgubił się w lesie, a inni że utonął, bo kiedy tak szedł, to w końcu wrócił do siebie, nad Bug.

To miasto, które było w atlasie świata, jest wysokie na godzinę pieszo, a w pasie ma dwa kwadranse. Leży na mapie gdzieś między Lublinem a Warszawą, a przynajmniej tam, gdzie te dwa większe powinny być zaznaczone, choć nie są. Może się wydawać, że istnieje naprawdę. Ale rzeczywiście śpi tylko za szklaną ścinaną, która nie wpuszcza dźwięków, a która wyrosła podobno wtedy, kiedy Bóg wrzecionem ukuł się w palec, gdy prządł dla swojego psa zimowe trzewiki z czerwonej włóczki. To miasto zaczyna się na literę G, ale inne znaki są rozmazane. Może atrament rozpłynął się wtedy, kiedy ktoś nad atlasem płakał, bo zanim zaczął czytać, kroił cebulę do śledzia. Nigdy nic nie wiadomo. Miasto ma długi ogon i wiele oczu. Może nawet siedemnaście tysięcy albo dwa razy tyle. Kiedy jest w dobrym humorze, opowiada swoje historie. Ale nie wiem, czy ktoś jeszcze rozumie jego język. Na pewno znają go wilki.

Nieważne, jaka jest pora roku. Kiedy się myśli o mieście na G, to tym, którzy pamiętają jeszcze atlas, w głowie zawsze najpierw wyrasta pole gryki, która kwitnie na żółto, i to wszystko trwa, do póki się nie otworzy oczu. Zaraz są też ogródki działkowe albo osada dla krasnoludków. Cmentarz wojskowy z kamiennymi lwami, które budzą się nocą, i supermarkety obok. Bo to miasto jest nowoczesne. Ale tylko trochę. Dawno temu dzieci stamtąd jeździły do Warszawy na zakupy i cheesburgery. Ich panie mówiły wtedy, żeby nie jeść za dużo. „Tylko tyle, żeby nie umrzeć”. Teraz dzieci biegają po wieśmaki na długiej przerwie i mają swój basen. To już nowy świat. Miasto nowoczesne. Ale tylko trochę. Poza tym, z rzeczy kluczowych i ważnych: w mieście na G mieszkają ludzie. Ale wszyscy albo są starzy, albo dopiero będą. Zupełna katastrofa. Kiedy się tam zagląda, trzeba bardzo uważać, żeby nie zostać na dłużej, bo przez pomyłkę można zostać na zawsze, i to jest koniec.

Podobno niektórzy płaczą, kiedy wsiadają do biało-niebieskiego ogórka, i wracają do swojego miasta na G z innych światów. W autobusach pks G wszystko zawsze jest takie samo. Brudne okna. Tysiąc maskotek z przodu, przez które nigdy nie wiesz, kto rzeczywiście jest kierowcą, i czy przypadkiem nie różowy królik z jednym czerwonym okiem. Wypadające z uchwytów firanki. Zawsze zaparowane szyby z odciskami palców twoich, twoich rodziców i dziadków. Są ślady łap mamutów i jednorożców. Przestrzeń, w której za nic nie mieszczą się nogi, a między twoją twarzą i następnym siedzeniem masz cztery i pół centymetra albo mniej, albo zero. Wsiadasz, i zaczyna się archeologiczna przeprawa do Polski Ludowej. Intymność jak w środku ciasnego, półprzezroczystego słoika weków. Zaduch i wzrusz.

Najładniejsza rzecz, którą możesz zobaczyć, i chyba tylko jedna, która jest ozdobą, tak jak miała być, to mozaika obok toalety na dworcu, za którą płaci się tyle, co za obiad. Najlepszy obiad, który możesz zjeść, kosztuje 2 złote, i najedzą się nim dwie osoby (chyba, że te dwie osoby nie lubią cebularzy na ciepło z litrem keczupu i majonezu). Najdroższe latte w najbardziej hipsterskim miejscu, które jest jedyną kawiarnią w mieście, chociaż wcale kawiarnią nie jest, kosztuje 5 złotych, ale prawie nikt tego latte nie zamawia, bo tam nikt z nikim nie chodzi na kawę, serio. Poza tym prawie wszyscy myślą, że kawę można zrobić w domu. No przecież. A pewnie połowa kobiet z miasta na G pracuje na taśmie w fabryce, i przez 10 godzin codziennie klei kartonowe pudełka, żeby dostać 6 złotych za każdą godzinę stania. Potem jakoś nie ma już czasu na kawę.

Najlepszy dzień, żeby się zjawić w G, to wtorek. Wtedy za złotówkę można skompletować całą garderobę zaczynając butów do surfingu, a kończąc na jednoczęściowym dresie koloru bordo z suwakiem na brzuchu oraz kapeluszu z bażancim piórkiem. Wszyscy ci będą zazdrościć. Kiedy już tam jesteś, możesz też obciąć włosy u ulubionej fryzjerki, która jest zegarmistrzem. Albo przejść się kultowym Zieleniakiem, który wygląda od dwudziestu lat ciągle tak samo i występuje w teledyskach, a na pewno w jednym. Możesz wypożyczyć w bibliotece książki, które bez konsekwencji oddasz za trzy lata albo nigdy, bo pewnie i tak nikt by o nie nie pytał. Albo pozaglądać w okna starego młyna, w którym mieszka wodnik. A w środę rzucić okiem na targ, który spod młyna wygląda jak obóz cygańskich namiotów we wszystkich kolorach. I możesz też poszukać ulicy Białoszewskiego, i jego pomnika, który jest oszukany, bo kaczki na nim nie dwie, a trzy.

Czasami jest się z jednego miasta, ale te miasta są dwa różne. Albo jest się z tej samej wioski, ale to całkiem inne wioski, i każdy ma swoją. To niezwykłe, co? Jest taka książka, która nazywa się „Zaduch”. Ludzie z małych miast opowiadają o tym, jak uciekli ze swoich miejsc, które się wyczerpały. O wyrastaniu z wioski. Czasami o wstydzie. Albo o szukaniu języka na to, żeby te swoje stare miasta komuś, kto jest skądinąd, ale z zewnątrz, móc opowiedzieć. Ale to jest jakieś doświadczenie (klimat? atmosfera?), które jest niepodzielne. Nosimy w środku makiety, małe skanseny tych zakrzepłych wiosek. Niby przenosimy się, ale do miast, z których jesteśmy, wciąż wracamy na święta takie czy inne. Są więzi, korzenie, pełne głowy obrazków. A zastane miasta są cały czas jednakowe, i nawet kiedy zmieniają się trochę, to podskórnie zostają te same. I kiedy się uciekło z podskórną siatką jakiegoś smutku, to zupełnie nieważne, jakie miasto się zastaje we wszystkich tych mniejszych powrotach. Jest ciągła jednakowość.

Obrazy dawnych miast to obrazy dawnych domów. Wszystko jest na tej samej karcie, to jedna era. Ja wracam, i czuję swoją nieprzystawalność. Częściej niż dom, jeżdżę odwiedzać Szkołę. A w domu czekam, aż urośnie stuletni las, wyję, i czekam, aż przyjdą wilki. Kiedyś muszą przyjść, prawda?
 


 

 
 

środa, 21 października 2015

do niej

Słuchaj. Jestem smutna jak październik. Leżę w łóżku i nie chcę żyć, kiedy o tobie myślę, a na już pewno nie chcę wychodzić dziś z domu. Za oknem płyną włoskie ogródki i wszystkie wyglądają na nieszczęśliwe. Wstaję i ubieram się ze wstrętem, bo wiem, że idę tylko do ciebie i że to po to. Później nad umywalką w łazience wylewa się ze mnie dwa razy więcej wody niż z kranu. Mam w środku słone morze i pływają w nim wieloryby. Nie wiem, co robić, żeby poziom wody nie dosięgnął kosmosu. Staram się nie otwierać ust, ale boję się, że to wystarczy. Kończy mi się miejsce, dlatego muszę przeprowadzić się z częścią tego smutku do internetu. Piszę do ciebie, bo chcę, żebyś wiedziała o wszystkim. Nawet o tym, jak codziennie jadę do ciebie kolejką i wysiadam na Powiślu, ale nie mogę patrzeć na ludzi, bo wiem, że część spotkam później u ciebie, i łączenie twarzy ze stacji z twarzami ludzi tam, to będą najgorsze memory życia. A kiedy w tunelu robi się ciemno, wyobrażam sobie, że to wszystko nieprawda, i kiedy pociąg zatrzyma się na stacji, wysiądę w Rio de Janero, na Kamczatce albo na Antypodach. Noszę ręce w kieszeniach i wbijam sobie paznokcie w skórę, patrząc głęboko w chodnik, który pęka i odsłania drogi do dziesiątego kręgu piekła. Potem jest autobus. Na pewno wyglądamy w środku jak glonojady. Czasami, kiedy się zbliżamy, robi się naprawdę gorąco, i wtedy moje morze ma sto stopni ciepła. Słona woda jest jak wrzątek z czajnika. Zamykam mocno oczy i przestaję oddychać. Później od powietrza na Krakowskim Przedmieściu czuję mdłości i robię się niższa o pół metra, bo moje ciało nie ma już siły samego siebie dodźwigać do bramy, zaczyna się kurczyć i przelewać do kieszeni, plecaka. Mam dwa tysiące zajęć. Wszystkie nazywają się tak samo i nic na nich nie robię. Naprawdę nie wiem, jaka jest różnica w przedmiotach: język w mediach, rynek mediów, poetyka mediów, warsztat autora mediów, retoryka mediów, analiza mediów, przekazy medialne, media. Połowę prowadzą ci sami prowadzący. Czasami mam trzy różne przedmioty na semestr z jedną osobą. Czasami całe zajęcia to 5 spotkań, a później siedzi się przez pół nocy, suszy oczy i produkuje pracę pisemną pełną przypisów z Wikipedii i słów dyskurs/artefakt/komparatystyka/paradygmat. Każdy dyskurs to +5 punktów do studentowstwa i studiowania. Od każdego dyskursu dostaję niewidzialnej wysypki. Robię się zielona i chcę wydrapać komuś oczy, ale nikt nawet nie chce się o to bić. Oglądamy na youtube reklamy przez 1,5h i dużo rozmawiamy o seksie. Potem moja głowa i każdego jest pełna makaronu spaghetti z sosem dyskurs, opcjonalnie: stekiem bzdur i kaszaną. Codziennie są slajdy z obrazkami. W poniedziałki, na dobre początki, przez 1,5h mamy analizę wybranego artefaktu wizualnego. Przez 1,5h, a to jest 90 minut, czyli 5400 sekund mojego życia, pani, które prowadzi te ćwiczenia, pokazuje nam slajdy i nie wymawiając R pyta, co jest na obrazku. Kto jest aktorem tego obrazka? Co robi? Później, kiedy powiemy sobie, co jest na obrazku, bijemy głośno brawo. Słychać cyrkowe bębny, orkiestrę dętą i śmiech kapucynek. Widzisz? Jest zabawa. Trzeba tylko uważać. Wystarczy raz nie przyjść, raz się poddać w wojnie ze swoim ciałem, i można mieć naprawdę duży kłopot. Zapłacić ci miliony za warunki, powtarzanie przedmiotu albo roku, miliony dla ciebie za całą przyjemność odgniatania sobie tyłka na wydziale numer jeden, w twoim ciasnym brzuchu, ciasnej głowie, ciasnym systemie prostudenckim: płać. Miliony za zmarnowane żetony. Powtarzanie roku. WF-y i lektoraty. Miliony za dodatkowe ECTS-y i przedmioty z grupy OG. Hej, powiedz, sZKOŁO: ile jesz kanapek z hajsem na śniadanie? Czy dofinansowanie na edukację od państwa policyjnego nie wystarcza na śniadanie do grahamek? Powiedz, sZKOŁO, gdzie kończy się twój brzuch. Bo ja, pani Maluśkiewicz, chcę do morza. W łuskwinie od orzecha jest mi mdło. Patrzę na kolejkę do sekretariatu, w której ludzie stoją przez pierwsze dwa tygodnie października z podaniami, zajmują cały korytarz na parterze, i nie wierzę w to, co widzę. Oni czasami wychodzą z zajęć. Tylko po to, żeby ustawić się pod drzwiami dziekanatu przed innymi, przed przerwą. Bo na przykład na poprzedniej stali, ale nic z tego. Albo stoją wiele razy. Zadrukowują w punktach ksero kartki, których nie pomieściłyby nawet dwie uniwersyteckie biblioteki. Jednym zdaniem na całą stronę: szanowny panie, z uprzejmą prośbą, proszę o pomyślne rozpatrzenie. To jest absurdalne i jest smutne. Bo w grupach limity. Czasem kilka przedmiotów w planie tego samego dnia i o tej samej porze. Bo to, czy uda się zapisać, zależy od liczby mega bajtów na sekundę i kondycji kciuka przy wciskaniu f5. A później i tak dramat. Bo, na przykład, po dwóch tygodniach przedmiot nie dostaje od wydziału dofinansowania. To, że ruszył i zapisali się ludzie, nie ma znaczenia w tym systemie. Profesor BL od lokalnych inicjatyw pozarządowych wchodzi na zajęcia, i drży jej głos, ale przeprasza nas, i musimy już iść, bo że by grupa ruszyła, musi być minimum 5 osób z ISiNS, a to, że są 4 i ludzie z fakultetu, to drobiazg przecież. I wiesz, co ci powiem? Czuję pogardę. Miejsce, o którym wykładowcy do swoich studentów mówią, że jest wielką korporacją i maszyną, o którym wykładowcy krzyczą w sekretariacie na oczach i uszach studentów, że ta szkoła to gówno, to miejsce jest naprawdę chore. Patrzę na ciebie, sZKOŁO. Nie mam już siły na to, żeby kontrolować swoją twarz. Brzydzą mnie ściany w kolorze sikania i plakaty o dniu piwa na każdej tablicy, kolejki na całą powierzchnię holu na parterze, pierdolona papierologia, odczekiwanie do 9.30, do 11.15, do 13.00 i do usrania, dyskurs, youtube, nuda. Nie chcę do ciebie przychodzić. Ale zostało mi kilka miesięcy do licencjatu, i dlatego nie wiem, co robić. Chciałabym: robić. Być w bibliotece, szukać dobrych książek, czytać bez kanonu, rysować jamniki i wieloryby, szyć kolorowe spodnie, budować domy i antresole, chodzić do parku, oglądać kawki, słuchać historii mądrych ludzi, wybierać i o sobie decydować. Napisać coś. Poukładać sobie jakoś te historie, które są. Nie tłumaczyć się z tego, że gdzieś nie wstałam rano albo praca domowa nie na czas. Nie chcę sznurka na szyi. Jestem już za duża na kaganiec. Potrzebuję dla siebie kawałka jesieni. Widzisz. Ty zjadasz hajs i punkty, a ja chciałabym październik. Jestem naprawdę smutna. Możesz się na mnie zezłościć, spróbować jeszcze związać, zakneblować i wyrzucić mnie z USOS-a. Serio: to da się zrobić i jest proste. Ale może jest jakiś inny sposób. Powiedz mi coś, sZKOŁO. No nie bądź taka, co? Inna, bądź inna! 



sobota, 22 sierpnia 2015

ten post jest niewidzialny



Pierwszy raz spotykamy się na ulicy. Jest październik, wieczór. Ona wysiada z autobusu. Ja nawet jej nie szukam, bo od razu widać. Trzyma mnie za łokieć. Na początku to zawsze trochę niezręczne: pozwolić trzymać się nieznajomej osobie tak długo, dziwnie, od razu. Nieprzyzwyczajonemu do dotyku ciału, które się z dotykiem wciąż nie może ośmielić, dać konieczność takiej interakcji, od której nie można uciec. Z ręką, która przecież nie może inaczej, nie może poradzić sobie sama bez mojej. Zabieram A do muzeum. Wciąż boję się, że idę za szybko/za wolno. Albo zrobię jej przykrość drobiąc kroki, albo nie dam nadążyć za sobą i zgubię. Uprzedzam, kiedy zbliża się krawężnik. Liczę stopnie schodów. Potem wstydzę się, kiedy pomylę się o jeden, i kiedy widzę, jak jej nogi się mylą. Niezgrabnie otwieram wszystkie drzwi. Kładę dłonie na oparciach krzeseł, i ciągle myślę, czy miejsce jest dobre. Bo to ja wybieram, decyduję i szukam. Moja uwaga jest na poziomie tak nieznośnej koncentracji, że zmusza do patrzenia we wszystkich kierunkach na raz, przewidywania rzeczy, zaglądania jednocześnie pod ziemię i w chmury. Później się oswajam. Z tym patrzeniem za kogoś i siebie na raz.


Tamtego dnia jest spotkanie o Fangorze. Biegam tu i tam w koszulce z logo fundacji, i bardzo chcę się przydać. Noszę karty z wizualizacją obrazów, słucham audiodeskrypcji i robię na żywo swoją. Staram się. Mówię, ile jest osób i jak wygląda miejsce. Przy długim stole lepimy też z plasteliny. Pytam Annę o to, jaki przynieść jej kolor. A ona ciągle powtarza, że mam wybrać najładniejszy. I to ciągle jeszcze jest dla mnie zobowiązujące, trudne, nadludzkie. Przejmuję się tą plasteliną, panikuję, wszystko wydaje mi się nieprawdopodobnie ważne. Tylko trochę z plasteliny, a najbardziej z bezradności, ugniatam kulę, która ma dwanaście kolorów, i wygląda jak szarofioletowy glut, który niczego nie przypomina.


Anna chodzi w niemodnych okularach, które mają przyciemniane szkła. Przez jej okulary prawie nic nie widać. Są na nich rysy zbierane przez prawie osiemnaście lat, dużo odcisków palców i plam bez znaczenia. W sumie: A ma dwie pary oczu i tylko pół twarzy. Prawie zawsze zakłada czapkę albo kapelusz. Szerokie ronda i daszki zasłaniają pomarszczone czoło, okulary i nos. Kiedy praży słońce, A przebiera swoje blade ciało w obszerne koszule i szale. Nawet siwe włosy od dawna chowa pod czerwoną farbą. Trudno coś zobaczyć przez te maski i znaki. Czasami w ogóle nie widać niczego, i nawet nie wie się, kiedy A się cieszy, a kiedy jest smutna i czemu jest.


W lipcu jadę z A na wakacje. Czarno widzę. Boję się, czy wystarczą nam jedne-wspólne-moje oczy, przez które tylko ja będę patrzeć za dwie. W kajaku nad Narwią, na dzikim Podlasiu z namiotem i rudym psem. Ale jadę. Zbieram przygody. Jeśli mogę patrzeć za kogoś, to może znaczy, że tak właśnie trzeba. Może ktoś wymyślił, że to będzie dobry pretekst: na interakcję. Żeby pokazać jeszcze raz, jak bardzo ważna jest więź człowiek-człowiek. Trudno powiedzieć.


Mija tydzień. Ja zbieram historie.


W wiejskich sklepach zawsze chodzimy za rękę. Jeśli można, Anna trzyma się wózka. Ja mówię na przykład, że z prawej strony mamy konserwy, z lewej makaron, na końcu alejki dżem. Jest jak w Muzeum Sztuki Nowoczesnej albo Zachęcie. Na chwilę zostaję kuratorem wystawy stałej, specjalistką od artu i desingu z nurtu: spożywcze. Kolory kartoników, woreczków, rolek i skrzynek obmyśla się przecież w każdej handlowej galerii rozmaitości z barokowym przepychem. Podpisy mistrzów odczytuję więc z etykiet wyraźnie, dbam, żeby się nie pomylić na spacerach po alejach sław. Tu Pudliszki, tam dr Oetker, gdzieś indziej Gelwe. Skrupulatnie informuję, jeśli gdzieś są nektarynki w promocji. Albo czy warto brać dzisiaj banany. Anna czasami pyta na przykład: duże, to znaczy jakie? Albo: obok, to znaczy gdzie? Biegam, ściągam rzeczy z półek, i wkładam jej w ręce. Podejrzliwie tam na nas patrzą. A ja nie mam lepszych odpowiedzi, niż podawanie produktów drżącym, niepewnym rękom, które sczytują z kształtów to, co chcą wi(e)dzieć.


Teraz zamknij oczy. Wyobraź sobie, że mówię do ciebie: podaj mi to, chodźmy tam, tamta pani jest tutaj… Widzisz? W języku Anny nie ma zaimków wskazujących. Cały czas trzeba się uczyć paraleli. Czegoś, co zastąpi wskazanie dłonią albo wzrokiem. Ten język ma swój słownik. Jest zrobiony z przymiotnika, który nie porównuje do niczego. Kolory są pragmatyczne, mówią tylko o tym, że coś jest gorące, dojrzałe, przypalone, stare. Kiedy się tym językiem mówi, buduje się od A do Z portrety ludzi, domy z cegły i drewna, choreografię tańca w głowie a nawet pocztówki z miejsc. Pantomimę tego, co się widzi poza dotykiem i dźwiękiem. Bo to jest język odpowiedzialny. Można nim interpretować, ale tylko to, co się wie naprawdę. Trzeba zostawiać miejsce na cudze widzenie, na to, którego i nie ma, i jest.


Wcześniej, jeszcze przed Podlasiem, jadę z dwoma niewidomymi kobietami na manicure. One do mnie dzwonią, tłumaczą, że trzeba koniecznie na targ przy Bakalarskiej, i że tam są Chinki, które robią najlepiej, więc trzeba koniecznie do nich, tylko że nie ma jak. Patrzę wtedy na swoje krótkie, zniszczone paznokcie, co dwa razy w życiu przeżyły kosmetyczkę, i przypomina mi się szalony lakier, który zdrapał się zaraz na zajęciach ze wspinaczki a potem do zera przy koniach. Patrzę i myślę: co tam, jedziemy. Wiem, że nie muszę rozumieć. Następnego dnia przejeżdżamy więc całą Warszawę. Przeciskamy się w deszczu między straganami i szukamy wolnego fotela między kebabem a fryzjerem. W plastikowej budzie, do której w końcu wchodzimy, jest pięć rodzajów tapety. Przestrzeni tyle, co w małym, zielonym kiosku ruchu. Wszędzie sztuczne kwiatki w słoikach i kilka Chinek, które wciąż rozmawiają po swojemu ze sobą, a ani trochę z nami. Znowu wybieram kolor. Niejednoznaczny miks pomarańczowego, łososia i różu. Później zasypiam oparta o plastikową ścianę tej budy. Przesypiam deszcz, i dopiero kiedy wychodzimy budzę się, żeby sprawdzić, czy reszta jest policzona jak trzeba i czy zgadza się z wymiętym paragonem.


Na wakacjach Anna ma paznokcie w moim kolorze. To znaczy tym, który ja wymyśliłam. To takie uczucie, które nie jest do opowiedzenia. Myśli się: drobiazg. A pod powierzchnią, w każdym obrazku tutaj, jest coś takiego, co mnie okropnie przejmuje. Jest jakaś inna, kosmiczna rzeczywistość, której może nigdy nie zrozumiem do końca. Żadne współczucie. Pewniej: ciekawość, ciekawość, ciekawość. Tego, ile i jak bardzo subtelnych sposobów jest na to, żeby sczytywać sobie do środka to, co jest.

czwartek, 16 lipca 2015

kamienica

W moim domu mieszka duch G, który miał 30 lat, i umarł w swoim łóżku. Wersalka G stoi w ogrodzie, i patrzę na nią z okien w moim domu. Wieczorem, kiedy gotuję w garnku ciecierzycę na hummus, mój pies chodzi witać się z kim w przedpokoju, i ociera się o jego niewidzialne nogi. Potem jemy kolację,a w nocy słucham kroków, które zbliżają się do mojego łóżka, i oddalają niezdecydowane.

Mamy już: duży, niebieski parasol w kwiaty na żyrandolu. Trochę mebli z kategorii "oddam za darmo" na gumtree, i dużo drewnianych skrzynek, które są stołem, krzesłem, regałem na książki, szafą, podnóżkiem i biurkiem - generalnie są tym, czym się chce, żeby były. Lustro z wąsami na klatce schodowej obok wizjera, przez który podgląda się gości, i drzwi, po których można pisać kredą. Trochę kolorowych piórek, srebrne patery z grabieży, tęczowa flaga, bokserskie rękawice i żółw ninja Leonardo, który na nitce zwisa z sufitu. Po drzwiach wejściowych wędrują naklejki-jamniki. Obkleiłyśmy korytarz papierem do prezentów, w sumie jest 7 rodzajów, i każdy inny.  Są też mapy miejsc, w których byłyśmy, i ufo z folii aluminiowej, które ktoś i kiedyś zostawił na strychu. Z każdą nową rzeczą, która jest przyniesiona/przestawiona, dom coraz wyraźniej jest domem, i coraz bardziej jest nasz. Tak, że nie chce się z niego rezygnować, i znowu pakować się, zbierać, szukać sobie miejsca innego, gdzie indziej.

Ale: jest taki niepokój, który zaczyna się pod szóstą klepką, i o którym nie wie się, czy jest pod podłogą, czy w głowie. Wtedy uporczywie próbuje się nie myśleć o niczym, a w środku na przekór ma się serię obrazków z motywem przewodnim: makabra. Jest tak, że wtedy nie ma nic, co można zrobić. Chce się zamknąć oczy i skulić się pod kocem, i chce się też stanąć na rzęsach, byle nie zamykać oczu, nie zasnąć. Żeby nie dać się zaskoczyć, złapać, napaść we śnie. Zresztą: nie można spać. Wstaje się co jedno zamknięcie powiek, i sprawdza się, czy wszystko w porządku. Czy za ścianą nie ma zombie, w szafie trupa, a w łazience Drakuli. Nasłuchuje się i się rozmyśla, czy kroki, które słychać, są z parteru, z sufitu, czy z zaświata. Strach zgasić światło, i strach nie gasić, bo co, jak nagle zgaśnie samo, albo jak zobaczy się w każdym szczególe, w całej jego okazałości i z każdym detalem monstrum? Czujność rośnie, w każdej szczelinie się wypatruje, nasłuchuje, węszy. Strach się zjada z makaronem i serem, i na kanapce, i z kawą z mlekiem. Jest od strachu gęsto, i jest tylko strach. Zaczyna się gdzieś w brzuchu, i rozlewa się po czterdziestu metrach kwadratowych. A potem oknem wychodzi do ogrodu, i rośnie w kosmos kosmicznie duży, obok spróchniałej jabłoni i nasiąkniętej deszczem wersalki, na której umarł człowiek.

Mieszkam w starej kamienicy. Mój dom pewnie widział wojnę. Czasami wyobrażam sobie, że rozmawiamy. Dom opowiada mi historię, a ja siedzę w jego pokojach na drewnianej skrzynce po jabłkach, i jak reporterka zbieram w notatniku te jego baśnie i koszmary, historie z tysiąca i jednej nocy. Albo nawet z 27 i pół tysiąca, bo jeśli wojna, to tyle. Kamienica wygląda jak z obrazka, jak Dom od Roberto Innocenti, a ja czasem nie wiem, czy o nim piszę, czytam, słucham, czy jestem w. Wyobrażam sobie też dom z Czereśniowej, i że na Łukach Małych każdy lokator jest bohaterem, o którym można opowiedzieć, na przykład kiedy podgląda się go przez okno albo siedząc na dachu. Mieszkam na zmianę w Krainie Czarów i Krainie Oz. Ale wszędzie jestem tylko tchórzliwym lwem.

Chciałabym wiedzieć, co się z takimi miejscami robi. Czy myśleniem o czymś/kimś wywołuje się obecność - więc duchy - i czy wakacje z duchami mogą być groźne, czy tylko straszne. Czy duch dziejów może ugryźć zębem czasu, i czy można zrobić pułapkę na ducha. Jak można się zaprzyjaźnić ze starą kamienicą, i co robić, żeby w ogóle. A najważniejsze: jak nie być tchórzliwym lwem. I czy to przypadek, że zasilacz od komputera spalił się wtedy, kiedy próbowałam napisać to wszystko nocą w moim domu, i że dalej ten tekst się pisze w kawiarni, obok pani robiącej na drutach.

Teraz wyobrażam sobie - i chcę wierzyć - że stare znika przez nowe. Może potrzeba innej narracji, czegoś, co zastępczo uda się włożyć pomiędzy grube mury, żeby przestało być strasznie. Że im więcej własnych historii ma się, tym bardziej dom przestaje być zły, obcy, straszny. Dlatego zajmuję się domem. Kupuję mu nowe rzeczy, i zapraszam nowych ludzi. Daję mu nowe zwyczaje, i uczę, że od teraz owsianka rano, a świece wieczorem, i kakao w łóżku. Wieszam Różę od Prof M, kozę od Uli i Malczewskiego na ścianach, a starym pejzażom pozwalam leżakować w pawlaczu.

I zapraszam - naprawdę zapraszam! - jeśli kiedykolwiek komuś z Was będzie po drodze na Włochy. Potrzebni mi w tej historii o miejscu nowi ludzie, rzeczy, przypadki i nowe absurdy.


sobota, 4 lipca 2015

o tym

Irena ma dzisiaj 91 lat i jest stara jak morze. Mieszka w dużym domu z tajemniczym ogrodem. Dom stoi na Sadybie, w samym środku willowego osiedla. Podobno przed wojną zbudował go znany projektant, który miał sto dostojnych nazwisk i tytułów, a ja nie mogę przez to zapamiętać ani jednego z nich. Irena mieszka sama. Ma cztery koty i psa, i kota na punkcie każdego kota – o psie nie mówiąc ani słowa. Irena jest stara i bez wątpienia jest damą. Jedyną, jaką znam.

 Kiedyś jeździła konno, jak każda dama. Szyła sukienki na miarę i według własnego projektu u najlepszej krawcowej w Warszawie. Sprowadzała z Paryża koronkowe parasolki od słońca i lakierowane buciki. Chodziła na lody – wtedy w prostokątnych, waflowych miseczkach – kiedy tylko pojawiły się u państwa Bliklów. Urządzała co środę przyjęcia. Zapraszała do siebie aktorów i literatów. Potrafiła przygotować pory pod beszamelem, sos z  majonezu i czarnej porzeczki, i wykwintne farsze do awokado. Miała francuskiego kucharza i ogrodników. Zapraszano ją na kolacje do Bristolu. Otaczał ją krąg przyjaciół. Przed świętami musiała wypisywać ich sobie w notesie, a później odznaczać ptaszkiem, żeby się nie pomylić i  do każdego zatelefonować w porę, bo było ich tak wielu. Dużo podróżowała. Zawsze flirtowała z ochroną, żeby pozwolono jej zabrać do samolotu ulubionego jamnika albo cooker spaniela. Wiedziała, jak trzymać wachlarz. Chodziła na spacery ze swoim indykiem. Miała kasztanowe loki, i była piękna. Nosiła rękawiczki, a na palcu rodowy sygnet. Po to, żeby każdy wiedział już przy powitaniu, że ma do czynienia z damą. 

Przedtem nosiła karabiny w torebce. Na wierzchu układała selery i pory, żeby nikt się nie poznał na tym, co w środku. Wymieniała: konia na kiszoną kapustę, kapustę na tytoń, tytoń na bilon. Trzymała w swojej domowej szufladzie papierosy, na bibułkach których wymieniano meldunki. Miała węgiel w wannie i jeździła wozem konnym do Kołbieli, żeby przywieźć stamtąd ziemniaki. Płakała, kiedy wynoszono z dworku jej fortepian, i później, kiedy mahoniowy stół okazał się za ciężki, żeby go zabrać, więc został na podwórzu, a  wieśniacy urządzili na nim zimą świniobicie. Urodziła dziecko, pochowała dziecko.  Zostawiła za sobą wiele domów, mieszkań i ludzi. Jeździła na dachach pociągów i wiedziała, co robić, żeby nie dać się złapać. Czasami przebierała się za chłopaka, bo kiedy wokół byli sami żołnierze - tak było bezpieczniej dla młodej damy.   

Dzisiaj ją odwiedzam. Przedtem muszę się zaanonsować. Dzwonię więc i pytam, czy jest bardzo zajęta. Ona mówi, że dla mnie znajdzie chwilę. Teatr grzeczności powtarza się co raz. Rano prasuję sukienkę. Irena zawsze chwali, że wyglądam wyśmienicie. Ja prawie dygam, całkiem bezwiednie, i prostuję się jak panienka z dobrego domu. Zawsze przynoszę ze sobą i  układam w krysztale ciasteczka z marcepanem, damy jedzą marcepan, a ja pamiętam i  dbam, żeby to, co kupię, nie było dla niej zbyt twarde. Ona ścisza telewizor, bo przy gościach oglądać nie wypada, a ja idę do kuchni po swój kubek, jedyny kubek jaki Irena ma w  domu, a  ona znowu patrzy na mnie jak na dziecko, krnąbrne dziecko, które wymknęło się gdzieś kindersztubie eleganckich salonów prawdziwych dam. Kiedy jest ktoś jeszcze, podaję mu porcelanową, filigranową filiżankę w róże, i uważam, żeby nie była za duża, bo im filiżanki większe, tym mniej eleganckie. Pilnuję, żeby nie pomylić łyżeczek do kompotu i łyżeczek do lodów. Rozmawiam o książkach i teatrze. Mówię językiem, który nie jest mój, bo ona nim mówi, a ja przejmuję te cudze słowa, nasiąkam nimi, jestem w tych rozmowach pełna wybornie, doprawdy, wyśmienicie. A ona mówi: w tych waszych czasach, te wasze komputery. Granica, której nie ma, ale która jest, bo się ją wyczuwa, napina się wtedy, a nam ścierają się rzeczywistości. Ja zabieram wszystko: słowa, historie, obrazy. Dotykam świata, który umiera, i duszę się wzruszeniem, że mogę. Próbuję dać w zamian coś swojego, kawałek tej Warszawy, z której przyszłam. Ale wtedy czuję, że moja Warszawa jest jak ciało obce w  oku, oku z roku 1923, które widziało już i wojnę, i salony, i Brukselę, i Paryż. Ale jestem potrzebna. Widzę, jak zapalają jej się te oczy. Znowu może komuś opowiedzieć, ożywić stary dworek i uciec ze starego domu na Sadybie, w którym zamknęła ją okropna starość. Tak niełaskawa dla dam.

 Irena od lat nie wyszła z domu, nawet na swoją werandę. Nie wie, jak wygląda jej ogród. Ale lubi o nim mówić. Czasem opowiada, że na pewno kwitną już przylaszczki i  owocuje pigwa. Traci poczucie czasu, coraz więcej zapomina, opowiada setki razy te same historie i coraz bardziej żyje światem, którego już nie ma. Dawno temu reumatyzm wykręcił jej ręce i nogi. Od tamtej pory siedzi na wózku inwalidzkim. Nie ma zębów. Jej palce są kruche jak gałązki. Nie mogą już nawet pogłaskać kota, zapleść warkocza z siwych włosów, zaparzyć herbaty w  samowarze ani odkręcić słoika z miodem. Raz w tygodniu przychodzi pani Hania, która myje to bezradne ciało, ciało nieużyteczne, pomarszczone, ciało niczyje. Oczy, które przeczytały tyle książek, teraz są już bezradne wobec liter na papierze. Zaćma zabrała Irenie książki. Zostawiła ją z telewizorem i tvn24, cały dzień na żywo, Irena ogląda i  przeżywa, żyje tym, co telewizor powie. Czasami, kiedy przychodzę, czytam jej na głos przy starej lampie. Ona podpiera dłońmi brodę, a mi drży głos. Irena przez cały dzień siedzi przy stole. Jej chodzik zamienił się w  nieruchomy stolik z rzędem syropów i tabletek, bo ona nie może już wyprostować nóg. Niedawno dostałam od niej buty. Też szyte na zamówienie, u  szewca z  renomą. Ona nie zdążyła ich już założyć. Chodzę w nich za nią. Jej dom, po którym buszują koty, jest duszny i  brudny. Pękają deski w drewnianym parkiecie. Zassane okna nie chcą się otworzyć. Na ścianach, obok kolekcji portretów i obrazów z końmi, jest tysiąc pajęczyn. Kuchnię opanowały mole. Szafki rozsypują się, kiedy otwiera się drzwiczki. Wszędzie wiszą ubrania z  jedwabiu i kaszmiru, bo Irenie żal je pochować do szafy, lubi je mieć na widoku. Figurki pożera kurz, zmienia kolory i kształty. Na poddaszu z  nachkastlikiem, skrzypiącym łóżkiem i  starą szafą bez drzwi, mieszkają studentki - ciągle nowe, bo trudno mieszkać w takim miejscu, dusznym od minionego czasu. Irena mówi o  nich: panienki. Zawłaszcza, wychowuje i  karmi marcepanem. A one – tak jak ja – przesiąkają.  

Moja mama mówi o Irenie: babcia. Ja się obrażam, udaję, że nie słyszę albo krzyczę, że tak nie wolno, i że to może być każdy, tylko nie Irena. Babcia brzmi domowo. To słowo pachnie ciastem z jabłkami i cynamonem, kaszą manną i czekoladą. Jest różowe, puchate i  okrągłe. Babcia to ta, która nosi kapcie. Jest ciepła. Ma na nosie grube okulary, rozwiązuje krzyżówkę, każe włożyć zimą czapkę i przynosi do łóżka kakao. Opowiada o dzielnej Wandzie i  wawelskim smoku. Chodzi na różaniec, koronkę i na gorzkie żale. Może robić na drutach, cerować skarpetki i głaskać po włosach. Ale nie jest damą.  

Irena nosi mechaty, pogryziony przez mole sweterek. Gdy spodziewa się gości, przypina do niego piękną, kryształową broszkę. Kiedy z wózka inwalidzkiego przesiada się na łóżko, nigdy nie pozwala sobie pomóc, i choć trwa to wieki, a jej ledwo starcza sił, wyrzuca mnie z pokoju. Latem dalej chłodzi się wachlarzem. Ma przeszklony kredens, a  w  nim sto kompletów filiżanek z porcelany. Lubi mówić o sztuce, a  jej słowa są okrągłe, perliste i  przesycone wytworną manierą salonów. Lubi jeść marcepan i elegancko podawać do stołu. Często jest bezczelna, zawsze dumna i wyniosła. Kiedy ktoś pyta, czy zaprosić do niej lekarza albo księdza, niezmiennie i przewrotnie mówi, że tylko wtedy, jeśli jest inteligentny. Na niezgrabnym palcu pełnym wątrobowych plamek dalej nosi sygnet.

środa, 3 czerwca 2015

Dawno temu pracowałam w kawiarni. Codziennie wieczorem wynosiliśmy z niej na śmietnik worki kanapek z łososiem, hummusem i szynką. Czasami były też tortille z kurczakiem, sałatki i babeczki z owocami. Po drodze mijaliśmy się z pracownikami innej sieciówki. Oni też dźwigali worki jedzenia, które nie zeszło w dzień. Nie da się przecież precyzyjnie przewidzieć, ile i czego będzie potrzebne. Nie można sprzedawać tego, co nie zeszło poprzedniego dnia. Ani nie można mieć na sprzedaż dwóch kanapek, musi być wybór, żeby ludzie przyszli. Co wieczór mijaliśmy się więc przy kontenerach. My, pracownicy, od sprzedawania jedzenia, i od inkasowania należności za nie. A kawę z ekspresu, za którą w dzień płaciło się duże pieniądze, wylewaliśmy litrami do zlewu, i słuchaliśmy, jak spływa do ścieków razem z pomidorową zupą-kremem z oregano.

Nie można zawieźć jedzenia do placówek, w których jest potrzebne. Domy dziecka, szpitale i szkoły mają swoje zasady. Żeby im coś przekazać, wymaga się opłacenia podatku od darowizny, i to kosztuje tyle, że nie jest jej warte. A żeby zostawić jedzenie na ulicy, trzeba zdejmować oryginalne opakowania z logo firmy. Nie zawsze jest ktoś, komu chce się bawić, i robić sobie dodatkową pracę. A to, co zostawione, przeważnie budzi obawy - dlaczego ktoś zostawił? Czy nie jest zepsute, zakażone bakterią, niedobre? I jest wstyd - przed tym, żeby po prostu coś wziąć. Przecież przywykliśmy do tego, że trzeba zapłacić, bo wszystko kosztuje. Na półkach w sklepie jedzenie ma kolorowe metki. W głowie jest rachunek: ciabatta to dziesiąt groszy albo złotówka z hakiem. Szynka droga, po 30 złotych kilogram. Papryka, ogórek, sałata... Przecież do domu zawsze znosimy jedzenie w foliowych torbach, i dzierżymy w portfelach paragony, potwierdzenia transakcji i karty lojalnościowe.

Czasami zabieraliśmy kanapki. Dla współlokatorów, znajomych, dla dziewczyny, dla mamy. Kiedy minęły dwa miesiące, miałam już dość łososiów, i wolałam jeść stary chleb z marmoladą. Szynkę z kanapek wyjmowałam do woreczka, i przynosiłam do domu, dla psy. Psa nie marudziła, a mi w gardle siedział nosorożec, za każdym razem, kiedy wracałam do domu, i myślałam o tym, o ile lepiej je ona, niż ludzie.

Kiedyś przepakowałam wszystko z eleganckich torebek w foliowe woreczki, zapakowałam do plecaka, i poszłyśmy na spacer z psą. Na szerokim parapecie apteki przy Targowej często siedziała para, kobieta i mężczyzna. Ona zaczepiała ludzi, i zawsze zaczynała od: "niech się pani nie boi. Ja chciałam tylko zapytać...". To był pierwszy raz, kiedy to ja podeszłam do nich, a nie oni do mnie. Strasznie się bałam, i czułam taką niezręczność, że prawie nie mogłam mówić, ale czułam też, że tak trzeba. Zapytałam, czy mają ochotę na kanapkę, bo zrobiłam za dużo, bardzo dużo już zjadłam, i więcej nie mogę. Potem był jeszcze pan przy centrum handlowym, w sztok pijany, który siedział na chodniku z żyletką, i próbował się ogolić, polewając twarz wodą z butelki. Skarżył się, że wyrzucili go z łazienki, i nie dokończył, dlatego musi na chodniku. I jeszcze jeden mężczyzna, który spał pod kioskiem na rozłożonych na ziemi kartonach. Zostawiłam mu hummusy i łososie obok. Może ucieszył się, kiedy się obudził. Może, jeśli.

To jedna historia. Nie czuję, że to było coś dużego. Ale to było strasznie ważne dla mnie, to był czas, kiedy zaczęłam myśleć bardzo dużo o tym, czego teraz jestem już zupełnie pewna: że pieniądze nie są konieczne. Wymiana, dzielenie się, interakcja - to jest nowoczesność. I wiem, racjonalnie wiem to, że nigdy nie będę jak Raphael Fellmer, ale układanie sobie świata, w którym chociaż częściowo można wyjść z systemu kupić-sprzedać, jest dla mnie ważne, i imponuje. Jest jakimś ideałem, mistyką, marzeniem. Nie utopią, bo jest też rozsądek - wiem, że ktoś musi być na początku łańcucha, i wyprodukować jedzenie, którego nadmiar da się rozdać innym, albo zapłacić za paliwo, kiedy ktoś stoi przy drodze z tekturową tablicą i wyciągniętym kciukiem. Ale idealny świat dla mnie to taki, w którym nie wyrzuca się do śmietnika tego, co może się jeszcze komuś przydać, nie wozi się samochodem pustych foteli, i w którym można wymieniać rzeczy, kiedy się znudzą.

Przesiaduję teraz na wooloo.pl, w zakładce 'społeczność' na gumtree, i w ogłoszeniach na olx.pl, kategorii 'oddam za darmo'. Niedawno oddałam komuś niewykorzystaną farbę do włosów, i dostałam wiklinowy kosz dla psa. Noszę buty od I., bo ona nie może już chodzić. Przerabiam stare ubrania za złotówkę, i czuję się dobrze, bo wiem, że nie muszę na nie uważać, mogę czuć się swobodnie, i bez żalu pozbyć się, kiedy się zniszczą. Przez kilka tygodni mieszkałam w jednym pokoju z trójką ludzi, na zapleczu zakładu pogrzebowego Florian. Dwa miesiące mieszkałam też za darmo z panią, której pomagałam dbać o dom. Nocowałam u iluś super ludzi z couchsurfing.com. Raz próbowałam wywiesić ogłoszenie, i poprosić sąsiadów o współdzielenie internetu, żeby nie zakładać na tymczasowość sieci numer sto. Teraz szukam kogoś, kto na Żoliborzu zgodziłby się oddać mi niepotrzebny kawałek piwnicy, i ustawić u siebie rower. W teczce trzymam zbiór kartek-gotowców do łapania stopa, i mam miliard historii do opowiadania o podróżowaniu w taki sposób. Na blablacar.pl mam tytuł 'eksperta', i brakuje mi już tylko jednej opinii do 'ambasadora'. Dzięki wolontariatom tu i tam - oglądam za darmo filmy w kinach, chodzę do teatru. Już za chwilę - jadę na spływ kajakowy dla osób niewidomych. Dalej - zbierać doświadczenia, uczyć się uważności, przydawać komuś się.

Nie umiem przekonać się, że skończone studia, mgr przy nazwisku, dyplom, praca po 12 albo 8h dziennie, kredyt na mieszkanie, lodówka z rzeczami eco, kolorowe nju balansy, i telefon, który strach zabrać ze sobą na ulicę, są jakkolwiek ważne. Czuję się nieskończenie szczęśliwa, kiedy raz, drugi i tysięczny jestem elementem interakcji z kimś drugim, i kiedy przekonuję się, że to proste, bo: ludzie są fajni, nie trzeba się bać, można do nich podejść, rozmawiać, dotknąć. I to nie jest straszne.

niedziela, 24 maja 2015

Lubię: chodzić po dachach i po drzewach. Najbardziej w starych sadach. Stać na palcach, iść po krawężniku, latać, włóczyć się po górach, wspinać się na drabiny, tracić na nich równowagę i skakać na trampolinie w kuchni mojej matki. Testować najwyższe trasy w parkach linowych w pomarańczowej koszulce z napisem: instruktor. Blokować na placach zabaw huśtawki, i bujać się wysoko ponad poziom zawiasów, a nogami dotykać pałacu kultury. Lubię też siadać na parapetach, nogi wyrzucać przez okno, i wychylać się za balustrady tarasów widokowych. Bardzo chciałabym pracować, myjąc okna. W Marriocie, Novotelu, Spire. Na razie przenoszę się na 4. piętro. Mizernie, ale: na parapecie będę mieć obiecaną rodzinę gołębi, a niedaleko fantastyczny plac zabaw. To nic, że jestem starą dziewczynką. Lubię mieszkać głową w chmurach.

Przez tydzień można: zmienić mieszkanie, rzucić pracę, z hebanu przejść do blond jeża, wystąpić w programie telewizyjnym, zakorzenić się w sklepie z zabawkami, i przeżyć dwa tysiące zachwytów nad każdą niebanalną książką dla dzieci, jaką się miało w rękach. Czuję nostalgię. Przerażające uczucie 'ostatniości', którą mija się za oknami tramwajów, co też ostatnie, bo ostatnie razy jadą DO DOMU. Na zakończenie praskiego życia, robię co wieczór jednoosobowe, pożegnalne imprezy. Otwieram piwo łyżką, palę ruskie fajki, i na parapecie płaczę z żalu za oswojonym drzewem, kominem i wieżą z Szembeka daleko. Analogowe zdjęcie od O. nagle jest jednym z najważniejszych obrazków świata. Serio.

fot. Ola Łata, mistrz świata!

Jest tak: żeby być najszczęśliwszym na świecie, należy dużo jeździć na rowerze. W nocy, wzdłuż torów tramwajowych, zabieramy się z psą na wycieczki po wertepach olszynki. Liczy się wtedy wagony, i wzdłuż garaży, które wyglądają jak osiedla dla krasnoludków, gwiżdże się wtedy dla towarzystwa samemu sobie. Trzeba dużo patrzeć na różowe, poprzecinane przewodami niebo nad stacją kolejową. Drzewa daleko są bez dna, a w widokach miejsce na wszystkie nostalgie świata. To studnia.

Coraz więcej myślę o tym, że: tylko w absurdach jest jakiś ratunek. Ratunkiem dla rozmyślań o notariuszach, czynszach, umowach zleceniach i punktach ects jest plastikowa wiewiórka w kieszeni, którą przywozi się ze spaceru po Żoliborzu albo żółw ninja dostany w prezencie. Dla dylematów, co robić, jak żyć, dla wszystkich poważnych spraw tego albo innego świata, są spodnie w renifery, zupa z dinozaura, robienie żagla z szalika i ściganie się z psem na rowerze. Nie można być poważnym. Zbyt niebezpiecznie jest. Dużo milej uciec w chmury, skakać na jednej nodze, i robić na wykładzie Listę Spraw Nieważnych, a w mailu do szacownego wykładowcy zwierzać się całkiem poważnie, że ma się weltschmerz. Zapraszać się na kakao, ratować ślimaki przed katastrofą, oglądać wieczorynki.

Czasami śnią mi się: alternatywne wszechświaty, do których chodzi się cienką drabiną, przez strychowy pokój. Są zdublowani bohaterowie, i wreszcie nikt nie wie w nich o życiu tyle, co ja. Albo: jestem z puzzli magnetycznych. Mam ciało, które się rozbiera. Robię z niego kompozycję, projekt przestrzenny na stole w kuchni, i szkicuję do szkoły. Inny: mam odważniki na swoich płucach, przywiązane na supeł sznurkiem. Nie wolno mi wypuścić powietrza, bo ciężar pogniecie żebra, miednicę, wątrobę. Budzę się, krztusząc się i trzymając za brzuch, w którym mieszkają dzikie zwierzęta. Jeże, kolczatki i nosorożce.

A Wy - powinniście przeczytać dużo książek dla dzieci. Naprawdę dużo.

czwartek, 23 kwietnia 2015

jak skutecznie wyprodukować pracę na zaliczenie

1. Pisać zawsze postanawiaj od jutra. Nie warto zaczynać popołudniu ani wieczorem, lepiej przełożyć choćby i na godzinę dwudziestą piątą w nocy dnia następnego, i wykreować sobie wewnętrznym okiem obrazek, na którym w piżamie w żyrafie centki siedzisz przed komputerem nad dziesiątym kubkiem z kawą, i świt wdziera się przez okno twojego studenckiego pokoju zza zasłony zrobionej z polarowego koca. Od jutra, pamiętaj, od jutra.

2. Ustaw na budziku naście drzemek. Kiedy się już obudzisz i poczujesz, że dobrze byłoby wstać, ale chyba nie jesteś zupełnie gotowy, a więc wyspany - śpij dalej. Niedospany i tak nie napisałbyś żadnych rewelacyjnych tez z potencjałem na wywrócenie do góry nogami współczesnej nauki. Zawsze lepiej zacząć od zaspokajania potrzeb pierwotnych. W razie czego można przełożyć pisanie na jutro rano.

3. Posprzątaj mieszkanie. Ono nigdy nie jest wystarczająco czyste, kiedy masz zamiar napisać pracę roczną. Rozejrzyj się. Może, kiedy umyłeś już biurko naparem z rumianka, warto wyczyścić gruntownie fugi szczoteczką do zębów albo wymieść kurz spomiędzy żeberek kaloryfera? Zawsze istnieje też nadzieja, że sprzątając odkryjesz kolejne rzeczy, które należy posprzątać, i zrobić natychmiast. Wtedy będziesz mógł zacząć pisać od jutra. Wiadomo, trzeba umieć ustalić hierarchię ważności. Nikt nie napisałby dobrej pracy w nieposprzątanym mieszkaniu.

4. Włącz komputer i otwórz nowy dokument w Wordzie. Nigdy nie wiadomo, kiedy najdzie cię poczucie, że wymyśliłeś zdanie, od którego warto zacząć, i kiedy wewnętrzny głos podyktuje ci całą pracę w najmniej spodziewanym momencie, a tobie nie pozostaje nic innego, tylko łamać sobie palce od szalonego stukania w litery. Nigdy nie wiadomo też, kiedy ktoś napisze do ciebie na fejsie, i trzeba będzie z nim porozmawiać albo umówić się na kulturalne piwo na pocieszenie w znojach pisania. Albo kiedy najdzie cię potrzeba, żeby pożalić się komuś na czacie, jak męczysz się od kilku dni pisząc pracę.

5. Jest wiosna i świeci słońce. Otwórz okno, wpuść do swojej izby trochę tlenu. Za 30 sekund wstań i zamknij je, żeby nie zmarznąć. Wtedy poczujesz, że jest ci duszno, i będziesz mógł za chwilę wstać, żeby je otworzyć. A zaraz potem zamknąć. I otworzyć, i zamknąć, i otworzyć, i zamknąć. A kiedy już wstaniesz, może po drodze znajdziesz coś do posprzątania. Albo pójdziesz zrobić tosty. Pracę można napisać później. Albo zacząć od jutra.

6. Nie pisz głodny. Najlepiej przed pisaniem spędź kilka godzin na szukaniu w internecie przepisów, potem idź po zakupy, i spędź wiele godzin na gotowaniu. Zdroworozsądkowo przygotuj sobie złożony, pełnowartościowy obiad. Ugotuj zupę, chociaż nie gotowałeś jej miesiąc. Przestań gotować we wrzątku frytki, jak wtedy, kiedy nie chce ci się obierać kartofli. Bądź dokładny. Potem upiecz ciasto. No i zaproś kogoś, a potem porozmawiajcie o tym, jak źle jest pisać pracę na zaliczenie.

7.  Myśliwski mówił o tym na spotkaniu autorskim: siedzenie nad pustą kartką jest CENNE. Nie przejmuj się, że siedzisz już od rana albo południa, a zbliża się północ. To wcale, wcale nie jest bezużyteczne. Przecież już trzynaście razy zmieniłeś wielkość czcionki, którą napisałeś na górze tytuł! Już tyle razy przetestowałeś rozmieszczenie, wyrównując tytuł do lewej, prawej i do środka! Sprawdziłeś, jak wygląda napisany kapitalikami, a jak kursywą. Ponumerowałeś nawet strony, chciaż na razie masz tylko jedną, i jest na niej tylko tytuł. Możesz być z siebie zadowolony. Włożyłeś w pisanie mnóstwo wysiłku. Może dziś warto już odpocząć i odłożyć tekst właściwy na jutro.

8. Żeby oszczędzić czas, zrób eksperyment naukowy. Sprawdź, jak pisze się pracę o książkach, których nie czytałeś. Dobrze wybrać wieloznaczny temat, który nic nie mówi, na przykład: o (de)konstruowaniu tożsamości w prozie blablabla. Potem napiszesz najwyżej trzy strony o kosmosie, i zrobisz przypisy do wywiadów z Halber w gejowskich magazynach, do książek, które akurat przeczytałeś i ci się podobały, chociaż nie mają nic wspólnego z niczym, a z naukowością na pewno, i do spektakli Jarzyny, bo akurat na jakimś byłeś. Będzie dobrze. Albo zaczniesz pisać nową pracę, od nowa, od jutra.

9 Wymyśl dla siebie nagrodę. Na przykład: jeden rozdział Leny Dunham za każdą stronę pracy. A potem przeczytaj wszystko od razu, żeby cię nie kusiło, i żebyś się nie niecierpliwił. Wymyśl inną nagrodę. Daj ją sobie od razu. Prawdopodobnie nigdy nie będziesz tak nieszczęśliwy, jak przed napisaniem pierwszej strony. Dlatego najlepiej wymyśl dwie nagrody. Idź do kina, kup bilety na samolot do Tel Avivu, spędź cały dzień w stajni, pojeździj do drugiej w nocy na rowerze, a potem spakuj się i przepadnij na tydzień w czeskim Cieszynie. Wrócisz pełen nowych pomysłów. Trzy dni po tym, kiedy powinieneś swoją pracę oddać.

10. Powiedz wszystkim, że i tak chciałeś rzucić studia. Poza tym: nie oddając pracy pokażesz, na jakim wysokim poziomie abstrakcji i artyzmu znajdujesz się w tej chwili. Bądź niezależny. I przestań, przestań w końcu rozpaczać, wylecz weltschmerz, a zamiast pracy jako takiej, lepiej napisz dla odprężenia o tym, jak piszesz pracę. Praca może napisze się w międzyczasie sama. Kto powiedział, że nie!

www.melkadel.com

sobota, 18 kwietnia 2015

przepis na mamałygę

Mamałyga to smaczny dodatek do końca świata. Można jeść mamałygę na śniadanie, obiad, kolację; na umór i podwieczorek. Mówi się, że mamałyga najbardziej smakuje bogu, ale nie wiadomo dobrze, czy tylko temu w Rumuni, czy gdzie indziej i innemu też. Podobno łatwo ją przypalić. Należy gotować mamałygę w szklanym naczyniu, można też w domu o dużych oknach z widokiem na dawne albo w brudnym hotelu, a potem resztki spłukać w jeziorze zuryskim. Gotować trzeba zawsze samemu. Dobrze przyrządzona mamałyga powinna być słodka, gorzka, kwaśna i słona.

Do zrobienia mamałygi potrzebujesz: kaszy kukurydzianej, jak najwięcej dziecka, trochę żalu, że nikt cię nie kocha, dużych oczu, języka (może być niemiecki), dźwięku cyrkowych bębnów w głowie i pół kilo smutku bez dna do gotowania na wolnym ogniu w kuchence mikrofalowej albo na ruszcie.

Wszystkie składniki włóż do naczynia. Wymieszaj dużą, kuchenną ręką. Potem podgrzej roztwór do temperatury 36,6 stopni Celsjusza. Poczekaj, aż urośnie jak na drożdżach, i posiekaj nożem w serce.

Tak przygotowaną potrawę podawaj w głębokim naczyniu z przykrywką, i nigdy nie zaglądaj do środka.

Smacznego życzy Aglaja Veteranyi, redakcja lifestylowego czasopisma "Jak żyć?", wszyscy wegetarianie, rumuńskie dzieci i inni, czyli nie wiadomo kto, ale zjedzcie ich ze smakiem!

A teraz: do ludzi, do książek.

sobota, 7 marca 2015

mięso

Dwa milimetry pod skórą noszę czarny tusz. Rozmyte kontury i cienie zdążyły już wrosnąć w brzuch. Nie ma czerwonych śladów po tym, że coś się stało, ani naskórka, który dałby się pod palcami wyczuć. Kiedy się dotyka z zamkniętymi oczami, nie można poznać, gdzie, co i że. A kiedy patrzę w świetle, za dnia, to kiedykolwiek widzę, myślę zawsze o tym, że w końcu mam coś na zawsze. I tu się zaczyna poczucie, że to jest dobre. Jest, jest, jest!
To było kluczowe i to był powód: żeby obok wypadających włosów - które do tego kiedyś będą miały inny kolor niż mają - obok skóry, która będzie się marszczyć i więdnąć, obcinanych co raz paznokci, blizn, które przychodzą poza mną, obok rozpływających się w wieku rysów i w środku iluśdziesięciowego cyklu, kiedy się rośnie, kurczy, tyje niezależnie od siebie albo swojego chcenia-niechcenia - mieć coś na zawsze, coś, co się prawie nie zmieni, co jest zależne ode mnie i tylko z mojej decyzji, ma w mojej głowie początek, i co ja mogę - z trudem, ale mogę - zmienić, zniszczyć, zakryć na sobie, sobie.

Kiedy igła drapie od środka, czucie jest takie, jakby sięgała o wiele głębiej, niż sięga. Potem ono zostaje, bo po drgającym tańcu na skórze i w niej, zmienia się nie tylko kolor kilku centymetrów kwadratowych wybranej wcześniej struktury tkanki na zewnątrz, ale i w środku coś. Przychodzi poczucie, bardziej wyraźne niż kiedyś, że to wszystko, co ma się, to tylko ciało, włosy, skóra. W gruncie rzeczy to nic ważnego, tylko kruchy materiał. Tworzywo takie samo, jak glina, papier i kamień. Ono też ma swoje właściwości, chłonność, plastyczność. I od tej pory, kiedy się w ten materiał zaingeruje, wszystko nagle jest bardziej własne, niż było. Poddane w jakiejś mierze chceniu-nie chceniu, podlegające decyzji. A ciało jest trochę inne, niż każde inne, więc bardziej swoje.

Strasznie się wkręcam. Na spotkaniu o technice tatuażu w auli ASP mówiono niedawno o kulisach. Jak ludzie przychodzą i czego chcą. Na przykład: że dzwoni ktoś, i mówi, że on to chciałby na ramieniu człowieka, który wymyślił sam siebie. Albo jak się przenosi sen na obrazki. Demony wiąże na łańcuszku, buduje na skórze domy otwarte na ogród, studnie z przejściem do kosmosu i trójkąty o wszystkich kątach prostych - bo to skóra, ze skórą wiele można. Wtedy we mnie rośnie znowu poczucie, że to musi być coś mistycznego - taką pracę mieć, takich rzeczy słuchać, i umieć ilustrować igłą z tuszem. I strasznie wtedy chciałabym, i strasznie przykro mi, że ja nie potrafię tak. Być podobnym szamanem, na miarę i na potrzeby czasów teraz, dziś.

Mam też niebieskie włosy, i to jest druga granica. Niebieskie, bo takich nie ma każdy. Wchodzę z moimi niebieskimi włosami do tramwaju numer 9, i czuję cudze oczy na sobie, na tych włosach. Nie wiem, czy to mi się podoba. Ale cieszy mnie gdzieś w środku, że wśród szaro-brązowych twarzy one są. Teraz marzą mi się siwe, białe i prawie przezroczyste. Nie po to, żeby prowokować. Raczej: testować. Czucie się. Jak i z czym. Doświadczanie tego ciała, co na chwilę. Dystans wobec niego, wyrozumiałość i zawłaszczanie sobie go.
 A teraz wyglądam trochę jak ona. Tylko z bardziej radykalną grzywką i w golfie, a nie płaszczu. Ale - ludzie patrzą na mnie dokładnie tak, jak patrzy ona. He, he, he.


piątek, 27 lutego 2015

prapoczątek

Chyba już wiem, gdzie trzeba iść, żeby zobaczyć początek świata. Na jakim skraju wszystko się zaczyna, skąd, dokąd i dlaczego tam. To odkrycie mojego życia, odkrycie nr 1 całej polonistyki, na którą poszłam, żeby ktoś mi w końcu powiedział, jaki jest sens życia, ale nikt nie mówił miesiącami, więc była i depresja, i był weltschmerz. Ale jest, jest w końcu SENS! Otóż, proszę państwa, odpowiedź to wstęp do językoznawstwa diachronicznego.
*Proszę wybaczyć ekscytację. Ale przechodzę właśnie etap zachwytu nad tym, co w moich wyobrażeniach miało wiać tysiącletnią grozą, i czego się bałam, bo myślałam, że to będzie kolejny przeterminowany element programu odcedzony z fioletowej formaliny i wyjęty z piwnicy wprost do pracowni na wydziale, miliardletni paradygmat wystawiony na widzenie moich kpiących, dwudziestoletnich (do przedwczoraj) oczu.

To się zaczęło siedem dni temu. Piątek, godzina 13, wydział polonistyki. Geneza olśnienia. Prof. S przyszła na zajęcia, była malutka jak krasnal, i mówiła do nas głosem z samego środka i ośrodka, głosem ogrzanym na dnie przepony, mówiła o tym, że starosłowiańskie y (do usłyszenia na przykład na Krupówkach, przy kupowaniu [syyyyyyyra]) to najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszała w życiu, naprawdę! Albo że gramatyki historycznej nie mamy, i to jest TRAGEDIA (to ostatnie grobowo i po znaczącej, artykulacyjnej pauzie). I jeszcze, że językoznawstwo diachroniczne to świetny przedmiot, i będziemy się świetnie razem bawić.
To brzmi strasznie niedorzecznie, prawda? Językoznawstwo diachroniczne, świetne, sens życia - a tu bęc! Mam.

Karolińskie S jest najpiękniejszą literą świata, i moje ulubione, warczące r, może się teraz schować. Wieloznaczność i niejednoznaczność, stężenie s, sz, z i ś w jednym, intuicyjność języka i te niezgrabne jeszcze próby zapisu - na mnie wrażenie robią ogromne, i rozczula mnie próba zatrzymania czasu, chwili, słowa w grafii, która w tym wszystkim jest. Litery pełne haczków i daszków, podwójnych kropek i od(?)kształceń, a razem z nimi - interpunkcja tak inna, przeniesienia znaczone podwójnymi ukośnikami i kropki w środku zdań - są dla mnie jak runa, zaklęcia kogoś, kto pisał, i kto może tak jak ja myślał, że chciałby mieć wszechświat na papierze, i że dobrze jest zostawić sobie nazwę każdej rośliny, rzeczy, zdarzenia. Czytam o etnogenezie Słowian, i uderza mnie też coś, co przychodzi nagle do głowy, przy zdaniu o tym, że problem jest otwarty - może chodzi o rodzinę: Słowianie-SŁOWO? Żadne rzeki, jeziora ani właściwa topografii hydronomia. Słowo, słowo. Czuję, że to dobry prapoczątek. I czuję prawie dumę.

Wiem już, że Wilga w mieście na G, w mieście do którego wracam, Wilga w której dawno temu utopiła się panna młoda w białej sukience, i Wilga w którą wrosła stara, zadumana wierzba, ma źródło w 'vlg', czyli wilgoć. I wiem, że Bug zaczyna się w 'boug', czyli uciekać i wyginać się, więc - może - Bóg razem z Bugiem? Robi na mnie wrażenie najogromniejsze, że to możliwe - prześwietlać teraz jery i odszyfrowywać palimpsesty, dotykać korzeni i starej wierzby ('vrba'), i lipy, i brzozy.


A na moście Tumskim we Wrocławiu spędziłam wieki, chodząc i po datach, rdzy - szukając kłódki, która mogłaby być najstarsza, i która byłam tam najpierwsza. Bardzo chciałabym wiedzieć, i chciałabym jej dotknąć, ogrzać w dłoni. To ciągle w kontekście języka. Chciałabym: a) wiedzieć, kto pierwszy powiesił kłódkę na moście Tumskim, b) znać to słowo z ewangelii, które "na początku było".

środa, 25 lutego 2015

zadomowienie

Zadomowienie jest wtedy, kiedy:

- ręką po omacku znajduje się włącznik światła, chociaż ciemna noc i konturów zero
- na parapecie/pod łóżkiem ma się butelkę po winie w liczbie sztuk (przynajmniej!):1
-  ubrania wymaszerują z kartonu, choćby miało to trwać tygodniami
- do ściany przyklei się plastrem grafikę Themersona (bądź cośkolwiek innego!), żeby nie stała pusta, bezpłciowa i zła
- kiedy kupi się do nowego miejsca nowy kubek, na przykład biały w kropki i na przykład w Sklepie Cynamonowym, bo nowe mieszkanie to nowy kubek - wiadomo (rytuały, trzeba dbać o rytuały na miarę możności naszych, moich!)
- po pierwszym praniu i odkurzaniu, kiedy zna się już dźwięk, i kiedy ani cienia po starym
- gdy zdjęcie róży od Bardzo Ważnej Osoby znajdzie sobie nowe miejsce w środku.


 ...i kiedy Pies ma miejsce. Na dowód, że ma - selfie taboretem! Pozdrawiamy ja i Pies!

niedziela, 1 lutego 2015

emocjonalne symbiozy w emfazie, hej!

Niemożebny zachwyt przejmuje mnie od 27 godzin. Zaznaczam sobie ołówkiem piękne zdania i mam już całą książkę na szaro, w szare linie i ramki, wykrzykniki i kropki, i brakuje jeszcze chwili, a będę się zabierać za wyrysowywanie legendy na okładce, bo niczego inaczej nie będzie można znaleźć w środku pośród podkreśleń stu. Czuję, że czytam książkę, która mówi o rzeczach potrzebnych i ważnych, i jest mi dobrze, bo bałam się, że to się może nie zdarzyć. Historia ze spotkania autorskiego, na którym Halber opowiada, że poszła na filozofię, żeby dowiedzieć się o sensie życia, jest przecież historią o mnie, dziewczynie z polonistyki, która chciała to wszystko wiedzieć z książek, i wierzyła, że da się, a potem ugrzęzła i zapadła się w lodowatą obłość.

To nie jest rozsądne. Nie jest obiektywne. Dlatego ja nigdy, nigdy nie będę mogła napisać recenzji, bo jeśli coś nie porusza, nie da się ani słowa o tym, a kiedy już dotknie, mam całą lawę. Po spotkaniu autorskim ludzie wstają i mówią: to dla mnie ważne co powiem/jestem alkoholiczką/jestem lesbijką/jestem smutna tak samo/ja też nie wiem/też sobie nie radzę/tak czuję, mnie przejmuje wzruszenie, i wyobrażam sobie, że to ze wszech miar genialne - powiedzieć coś, co może być dla tylu osób wspólne. Wyobrażam sobie zadania o zbiorach z książek w klasach 1-3, i widzę, widzę wyraźnie ilustracje, na których emocje, które Halber rysuje u siebie, są czarnym konturem przypisane i mi, i tylu osobom jeszcze, które przyszły wczoraj do Teatru Studio.

I właśnie teraz chciałabym powiedzieć: proszę państwa, jest mi smutno. Często, bardzo często, jest mi tak niemożebnie smutno, że nawet wbijanie paznokci w skórę nic nie znaczy, a ja się rozsypuję jak lustro Andersena, mam tysiąc mikro-części, i potem muszę całe morze wylać z oczu, żeby móc spojrzeć w oczy człowieka, rośliny, zwierzęcia. Jestem skuloną czarną bezradnością. I tak jak Maxine nie daje się kochać mężczyznom, bo składa się z rozpaczliwego braku miłości, tak samo jak ona nie zaczyna rozmowy, nie ma poczucia własnej wartości, do zaoferowania ma jedynie czarną rozpacz, tak ja mam swoją.

To są rzeczy, których się nie mówi. No i właśnie - czemu, czemu, czemu?

Tu się chwalę źródłem swojego zachwytu nad symbiozą myśli z przestrzeni słowa, ta-dam! Zostałam zapytana o swoje ulubione zwierzątko. No i jest - BOHATER!

 
 A to jest Mel Kadel. A właściwie - to jestem ja i egzamin z komparatystyki obok. Nie wiem, czy ktoś i kiedyś lepiej oddał graficznie - już nie słowem w książce - mój stan ducha. Może poza tą chwilą, kiedy w wiadomościach na fb pojawiła się opcja dodania obrazka ze Złowrogą Meduzą, o!

piątek, 9 stycznia 2015

Chcę prostej historii. Nie robić więcej, niż trzeba z tego, co nie do odsunięcia. Pisać listy, wysyłać pocztą pitagorejskie trójkąty z piernika, anioły i zimowe jabłonie. Mieć na to czas, czas na wszystko, na co by się chciało. Zakreślać ołówkiem zdania w książkach i zatrzymywać się nad każdym zgrabnym, które trafia. Spacerować nocą z termosem kakao i nie myśleć więcej, że coś muszę albo że trzeba.

W moim nowym mieszkaniu nie ma ogrzewania, i jest koza na olej, którą się włącza co raz, ale która niewiele znaczy. Jest zimna woda. Nie ma gazu, nie da się zrobić herbaty ani ugotować ryżu. Jest lampka z mrygającą żarówą, kilka nieczynnych kontaktów i ponure światło. Zepsuta, pomarańczowa roleta w jedynym oknie z żeliwną kratą. Są smoki na ścianach i posąg z Buddą. Dwie antresole, na które wchodzi się po drabinie. Grafiki Pe, surowe i czarno-białe. Dużo muzyki wciąż. Zapach dymu, plecione pufy, ceramiczna mydelniczka, dziurawa podłoga, książki i szafy z ikeowych toreb na rzeczy.

Powoli przesiąkam. Czuję to mieszkanie, kiedy zakładam przez głowę sweter. Mam klucz, który od poprzedniego różnią najwyżej dwa zęby, i który na drucianym kole dokumentuje, że coś nowego się staje, i nie tylko w kieszeni. Przenoszę z Okrzei kilka rzeczy co dzień. Ale w ikeowych torbach one śpią snem zimowym i długim, a ja chodzę w dwóch swetrach na krzyż, i ciągle marzę o życiu prostym, prostym, prostym. A w nim żeby jak najmniej przedmiotów mieć, jak najwięcej poza nimi.