piątek, 27 lutego 2015

prapoczątek

Chyba już wiem, gdzie trzeba iść, żeby zobaczyć początek świata. Na jakim skraju wszystko się zaczyna, skąd, dokąd i dlaczego tam. To odkrycie mojego życia, odkrycie nr 1 całej polonistyki, na którą poszłam, żeby ktoś mi w końcu powiedział, jaki jest sens życia, ale nikt nie mówił miesiącami, więc była i depresja, i był weltschmerz. Ale jest, jest w końcu SENS! Otóż, proszę państwa, odpowiedź to wstęp do językoznawstwa diachronicznego.
*Proszę wybaczyć ekscytację. Ale przechodzę właśnie etap zachwytu nad tym, co w moich wyobrażeniach miało wiać tysiącletnią grozą, i czego się bałam, bo myślałam, że to będzie kolejny przeterminowany element programu odcedzony z fioletowej formaliny i wyjęty z piwnicy wprost do pracowni na wydziale, miliardletni paradygmat wystawiony na widzenie moich kpiących, dwudziestoletnich (do przedwczoraj) oczu.

To się zaczęło siedem dni temu. Piątek, godzina 13, wydział polonistyki. Geneza olśnienia. Prof. S przyszła na zajęcia, była malutka jak krasnal, i mówiła do nas głosem z samego środka i ośrodka, głosem ogrzanym na dnie przepony, mówiła o tym, że starosłowiańskie y (do usłyszenia na przykład na Krupówkach, przy kupowaniu [syyyyyyyra]) to najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszała w życiu, naprawdę! Albo że gramatyki historycznej nie mamy, i to jest TRAGEDIA (to ostatnie grobowo i po znaczącej, artykulacyjnej pauzie). I jeszcze, że językoznawstwo diachroniczne to świetny przedmiot, i będziemy się świetnie razem bawić.
To brzmi strasznie niedorzecznie, prawda? Językoznawstwo diachroniczne, świetne, sens życia - a tu bęc! Mam.

Karolińskie S jest najpiękniejszą literą świata, i moje ulubione, warczące r, może się teraz schować. Wieloznaczność i niejednoznaczność, stężenie s, sz, z i ś w jednym, intuicyjność języka i te niezgrabne jeszcze próby zapisu - na mnie wrażenie robią ogromne, i rozczula mnie próba zatrzymania czasu, chwili, słowa w grafii, która w tym wszystkim jest. Litery pełne haczków i daszków, podwójnych kropek i od(?)kształceń, a razem z nimi - interpunkcja tak inna, przeniesienia znaczone podwójnymi ukośnikami i kropki w środku zdań - są dla mnie jak runa, zaklęcia kogoś, kto pisał, i kto może tak jak ja myślał, że chciałby mieć wszechświat na papierze, i że dobrze jest zostawić sobie nazwę każdej rośliny, rzeczy, zdarzenia. Czytam o etnogenezie Słowian, i uderza mnie też coś, co przychodzi nagle do głowy, przy zdaniu o tym, że problem jest otwarty - może chodzi o rodzinę: Słowianie-SŁOWO? Żadne rzeki, jeziora ani właściwa topografii hydronomia. Słowo, słowo. Czuję, że to dobry prapoczątek. I czuję prawie dumę.

Wiem już, że Wilga w mieście na G, w mieście do którego wracam, Wilga w której dawno temu utopiła się panna młoda w białej sukience, i Wilga w którą wrosła stara, zadumana wierzba, ma źródło w 'vlg', czyli wilgoć. I wiem, że Bug zaczyna się w 'boug', czyli uciekać i wyginać się, więc - może - Bóg razem z Bugiem? Robi na mnie wrażenie najogromniejsze, że to możliwe - prześwietlać teraz jery i odszyfrowywać palimpsesty, dotykać korzeni i starej wierzby ('vrba'), i lipy, i brzozy.


A na moście Tumskim we Wrocławiu spędziłam wieki, chodząc i po datach, rdzy - szukając kłódki, która mogłaby być najstarsza, i która byłam tam najpierwsza. Bardzo chciałabym wiedzieć, i chciałabym jej dotknąć, ogrzać w dłoni. To ciągle w kontekście języka. Chciałabym: a) wiedzieć, kto pierwszy powiesił kłódkę na moście Tumskim, b) znać to słowo z ewangelii, które "na początku było".

środa, 25 lutego 2015

zadomowienie

Zadomowienie jest wtedy, kiedy:

- ręką po omacku znajduje się włącznik światła, chociaż ciemna noc i konturów zero
- na parapecie/pod łóżkiem ma się butelkę po winie w liczbie sztuk (przynajmniej!):1
-  ubrania wymaszerują z kartonu, choćby miało to trwać tygodniami
- do ściany przyklei się plastrem grafikę Themersona (bądź cośkolwiek innego!), żeby nie stała pusta, bezpłciowa i zła
- kiedy kupi się do nowego miejsca nowy kubek, na przykład biały w kropki i na przykład w Sklepie Cynamonowym, bo nowe mieszkanie to nowy kubek - wiadomo (rytuały, trzeba dbać o rytuały na miarę możności naszych, moich!)
- po pierwszym praniu i odkurzaniu, kiedy zna się już dźwięk, i kiedy ani cienia po starym
- gdy zdjęcie róży od Bardzo Ważnej Osoby znajdzie sobie nowe miejsce w środku.


 ...i kiedy Pies ma miejsce. Na dowód, że ma - selfie taboretem! Pozdrawiamy ja i Pies!

niedziela, 1 lutego 2015

emocjonalne symbiozy w emfazie, hej!

Niemożebny zachwyt przejmuje mnie od 27 godzin. Zaznaczam sobie ołówkiem piękne zdania i mam już całą książkę na szaro, w szare linie i ramki, wykrzykniki i kropki, i brakuje jeszcze chwili, a będę się zabierać za wyrysowywanie legendy na okładce, bo niczego inaczej nie będzie można znaleźć w środku pośród podkreśleń stu. Czuję, że czytam książkę, która mówi o rzeczach potrzebnych i ważnych, i jest mi dobrze, bo bałam się, że to się może nie zdarzyć. Historia ze spotkania autorskiego, na którym Halber opowiada, że poszła na filozofię, żeby dowiedzieć się o sensie życia, jest przecież historią o mnie, dziewczynie z polonistyki, która chciała to wszystko wiedzieć z książek, i wierzyła, że da się, a potem ugrzęzła i zapadła się w lodowatą obłość.

To nie jest rozsądne. Nie jest obiektywne. Dlatego ja nigdy, nigdy nie będę mogła napisać recenzji, bo jeśli coś nie porusza, nie da się ani słowa o tym, a kiedy już dotknie, mam całą lawę. Po spotkaniu autorskim ludzie wstają i mówią: to dla mnie ważne co powiem/jestem alkoholiczką/jestem lesbijką/jestem smutna tak samo/ja też nie wiem/też sobie nie radzę/tak czuję, mnie przejmuje wzruszenie, i wyobrażam sobie, że to ze wszech miar genialne - powiedzieć coś, co może być dla tylu osób wspólne. Wyobrażam sobie zadania o zbiorach z książek w klasach 1-3, i widzę, widzę wyraźnie ilustracje, na których emocje, które Halber rysuje u siebie, są czarnym konturem przypisane i mi, i tylu osobom jeszcze, które przyszły wczoraj do Teatru Studio.

I właśnie teraz chciałabym powiedzieć: proszę państwa, jest mi smutno. Często, bardzo często, jest mi tak niemożebnie smutno, że nawet wbijanie paznokci w skórę nic nie znaczy, a ja się rozsypuję jak lustro Andersena, mam tysiąc mikro-części, i potem muszę całe morze wylać z oczu, żeby móc spojrzeć w oczy człowieka, rośliny, zwierzęcia. Jestem skuloną czarną bezradnością. I tak jak Maxine nie daje się kochać mężczyznom, bo składa się z rozpaczliwego braku miłości, tak samo jak ona nie zaczyna rozmowy, nie ma poczucia własnej wartości, do zaoferowania ma jedynie czarną rozpacz, tak ja mam swoją.

To są rzeczy, których się nie mówi. No i właśnie - czemu, czemu, czemu?

Tu się chwalę źródłem swojego zachwytu nad symbiozą myśli z przestrzeni słowa, ta-dam! Zostałam zapytana o swoje ulubione zwierzątko. No i jest - BOHATER!

 
 A to jest Mel Kadel. A właściwie - to jestem ja i egzamin z komparatystyki obok. Nie wiem, czy ktoś i kiedyś lepiej oddał graficznie - już nie słowem w książce - mój stan ducha. Może poza tą chwilą, kiedy w wiadomościach na fb pojawiła się opcja dodania obrazka ze Złowrogą Meduzą, o!