sobota, 7 marca 2015

mięso

Dwa milimetry pod skórą noszę czarny tusz. Rozmyte kontury i cienie zdążyły już wrosnąć w brzuch. Nie ma czerwonych śladów po tym, że coś się stało, ani naskórka, który dałby się pod palcami wyczuć. Kiedy się dotyka z zamkniętymi oczami, nie można poznać, gdzie, co i że. A kiedy patrzę w świetle, za dnia, to kiedykolwiek widzę, myślę zawsze o tym, że w końcu mam coś na zawsze. I tu się zaczyna poczucie, że to jest dobre. Jest, jest, jest!
To było kluczowe i to był powód: żeby obok wypadających włosów - które do tego kiedyś będą miały inny kolor niż mają - obok skóry, która będzie się marszczyć i więdnąć, obcinanych co raz paznokci, blizn, które przychodzą poza mną, obok rozpływających się w wieku rysów i w środku iluśdziesięciowego cyklu, kiedy się rośnie, kurczy, tyje niezależnie od siebie albo swojego chcenia-niechcenia - mieć coś na zawsze, coś, co się prawie nie zmieni, co jest zależne ode mnie i tylko z mojej decyzji, ma w mojej głowie początek, i co ja mogę - z trudem, ale mogę - zmienić, zniszczyć, zakryć na sobie, sobie.

Kiedy igła drapie od środka, czucie jest takie, jakby sięgała o wiele głębiej, niż sięga. Potem ono zostaje, bo po drgającym tańcu na skórze i w niej, zmienia się nie tylko kolor kilku centymetrów kwadratowych wybranej wcześniej struktury tkanki na zewnątrz, ale i w środku coś. Przychodzi poczucie, bardziej wyraźne niż kiedyś, że to wszystko, co ma się, to tylko ciało, włosy, skóra. W gruncie rzeczy to nic ważnego, tylko kruchy materiał. Tworzywo takie samo, jak glina, papier i kamień. Ono też ma swoje właściwości, chłonność, plastyczność. I od tej pory, kiedy się w ten materiał zaingeruje, wszystko nagle jest bardziej własne, niż było. Poddane w jakiejś mierze chceniu-nie chceniu, podlegające decyzji. A ciało jest trochę inne, niż każde inne, więc bardziej swoje.

Strasznie się wkręcam. Na spotkaniu o technice tatuażu w auli ASP mówiono niedawno o kulisach. Jak ludzie przychodzą i czego chcą. Na przykład: że dzwoni ktoś, i mówi, że on to chciałby na ramieniu człowieka, który wymyślił sam siebie. Albo jak się przenosi sen na obrazki. Demony wiąże na łańcuszku, buduje na skórze domy otwarte na ogród, studnie z przejściem do kosmosu i trójkąty o wszystkich kątach prostych - bo to skóra, ze skórą wiele można. Wtedy we mnie rośnie znowu poczucie, że to musi być coś mistycznego - taką pracę mieć, takich rzeczy słuchać, i umieć ilustrować igłą z tuszem. I strasznie wtedy chciałabym, i strasznie przykro mi, że ja nie potrafię tak. Być podobnym szamanem, na miarę i na potrzeby czasów teraz, dziś.

Mam też niebieskie włosy, i to jest druga granica. Niebieskie, bo takich nie ma każdy. Wchodzę z moimi niebieskimi włosami do tramwaju numer 9, i czuję cudze oczy na sobie, na tych włosach. Nie wiem, czy to mi się podoba. Ale cieszy mnie gdzieś w środku, że wśród szaro-brązowych twarzy one są. Teraz marzą mi się siwe, białe i prawie przezroczyste. Nie po to, żeby prowokować. Raczej: testować. Czucie się. Jak i z czym. Doświadczanie tego ciała, co na chwilę. Dystans wobec niego, wyrozumiałość i zawłaszczanie sobie go.
 A teraz wyglądam trochę jak ona. Tylko z bardziej radykalną grzywką i w golfie, a nie płaszczu. Ale - ludzie patrzą na mnie dokładnie tak, jak patrzy ona. He, he, he.