sobota, 22 sierpnia 2015

ten post jest niewidzialny



Pierwszy raz spotykamy się na ulicy. Jest październik, wieczór. Ona wysiada z autobusu. Ja nawet jej nie szukam, bo od razu widać. Trzyma mnie za łokieć. Na początku to zawsze trochę niezręczne: pozwolić trzymać się nieznajomej osobie tak długo, dziwnie, od razu. Nieprzyzwyczajonemu do dotyku ciału, które się z dotykiem wciąż nie może ośmielić, dać konieczność takiej interakcji, od której nie można uciec. Z ręką, która przecież nie może inaczej, nie może poradzić sobie sama bez mojej. Zabieram A do muzeum. Wciąż boję się, że idę za szybko/za wolno. Albo zrobię jej przykrość drobiąc kroki, albo nie dam nadążyć za sobą i zgubię. Uprzedzam, kiedy zbliża się krawężnik. Liczę stopnie schodów. Potem wstydzę się, kiedy pomylę się o jeden, i kiedy widzę, jak jej nogi się mylą. Niezgrabnie otwieram wszystkie drzwi. Kładę dłonie na oparciach krzeseł, i ciągle myślę, czy miejsce jest dobre. Bo to ja wybieram, decyduję i szukam. Moja uwaga jest na poziomie tak nieznośnej koncentracji, że zmusza do patrzenia we wszystkich kierunkach na raz, przewidywania rzeczy, zaglądania jednocześnie pod ziemię i w chmury. Później się oswajam. Z tym patrzeniem za kogoś i siebie na raz.


Tamtego dnia jest spotkanie o Fangorze. Biegam tu i tam w koszulce z logo fundacji, i bardzo chcę się przydać. Noszę karty z wizualizacją obrazów, słucham audiodeskrypcji i robię na żywo swoją. Staram się. Mówię, ile jest osób i jak wygląda miejsce. Przy długim stole lepimy też z plasteliny. Pytam Annę o to, jaki przynieść jej kolor. A ona ciągle powtarza, że mam wybrać najładniejszy. I to ciągle jeszcze jest dla mnie zobowiązujące, trudne, nadludzkie. Przejmuję się tą plasteliną, panikuję, wszystko wydaje mi się nieprawdopodobnie ważne. Tylko trochę z plasteliny, a najbardziej z bezradności, ugniatam kulę, która ma dwanaście kolorów, i wygląda jak szarofioletowy glut, który niczego nie przypomina.


Anna chodzi w niemodnych okularach, które mają przyciemniane szkła. Przez jej okulary prawie nic nie widać. Są na nich rysy zbierane przez prawie osiemnaście lat, dużo odcisków palców i plam bez znaczenia. W sumie: A ma dwie pary oczu i tylko pół twarzy. Prawie zawsze zakłada czapkę albo kapelusz. Szerokie ronda i daszki zasłaniają pomarszczone czoło, okulary i nos. Kiedy praży słońce, A przebiera swoje blade ciało w obszerne koszule i szale. Nawet siwe włosy od dawna chowa pod czerwoną farbą. Trudno coś zobaczyć przez te maski i znaki. Czasami w ogóle nie widać niczego, i nawet nie wie się, kiedy A się cieszy, a kiedy jest smutna i czemu jest.


W lipcu jadę z A na wakacje. Czarno widzę. Boję się, czy wystarczą nam jedne-wspólne-moje oczy, przez które tylko ja będę patrzeć za dwie. W kajaku nad Narwią, na dzikim Podlasiu z namiotem i rudym psem. Ale jadę. Zbieram przygody. Jeśli mogę patrzeć za kogoś, to może znaczy, że tak właśnie trzeba. Może ktoś wymyślił, że to będzie dobry pretekst: na interakcję. Żeby pokazać jeszcze raz, jak bardzo ważna jest więź człowiek-człowiek. Trudno powiedzieć.


Mija tydzień. Ja zbieram historie.


W wiejskich sklepach zawsze chodzimy za rękę. Jeśli można, Anna trzyma się wózka. Ja mówię na przykład, że z prawej strony mamy konserwy, z lewej makaron, na końcu alejki dżem. Jest jak w Muzeum Sztuki Nowoczesnej albo Zachęcie. Na chwilę zostaję kuratorem wystawy stałej, specjalistką od artu i desingu z nurtu: spożywcze. Kolory kartoników, woreczków, rolek i skrzynek obmyśla się przecież w każdej handlowej galerii rozmaitości z barokowym przepychem. Podpisy mistrzów odczytuję więc z etykiet wyraźnie, dbam, żeby się nie pomylić na spacerach po alejach sław. Tu Pudliszki, tam dr Oetker, gdzieś indziej Gelwe. Skrupulatnie informuję, jeśli gdzieś są nektarynki w promocji. Albo czy warto brać dzisiaj banany. Anna czasami pyta na przykład: duże, to znaczy jakie? Albo: obok, to znaczy gdzie? Biegam, ściągam rzeczy z półek, i wkładam jej w ręce. Podejrzliwie tam na nas patrzą. A ja nie mam lepszych odpowiedzi, niż podawanie produktów drżącym, niepewnym rękom, które sczytują z kształtów to, co chcą wi(e)dzieć.


Teraz zamknij oczy. Wyobraź sobie, że mówię do ciebie: podaj mi to, chodźmy tam, tamta pani jest tutaj… Widzisz? W języku Anny nie ma zaimków wskazujących. Cały czas trzeba się uczyć paraleli. Czegoś, co zastąpi wskazanie dłonią albo wzrokiem. Ten język ma swój słownik. Jest zrobiony z przymiotnika, który nie porównuje do niczego. Kolory są pragmatyczne, mówią tylko o tym, że coś jest gorące, dojrzałe, przypalone, stare. Kiedy się tym językiem mówi, buduje się od A do Z portrety ludzi, domy z cegły i drewna, choreografię tańca w głowie a nawet pocztówki z miejsc. Pantomimę tego, co się widzi poza dotykiem i dźwiękiem. Bo to jest język odpowiedzialny. Można nim interpretować, ale tylko to, co się wie naprawdę. Trzeba zostawiać miejsce na cudze widzenie, na to, którego i nie ma, i jest.


Wcześniej, jeszcze przed Podlasiem, jadę z dwoma niewidomymi kobietami na manicure. One do mnie dzwonią, tłumaczą, że trzeba koniecznie na targ przy Bakalarskiej, i że tam są Chinki, które robią najlepiej, więc trzeba koniecznie do nich, tylko że nie ma jak. Patrzę wtedy na swoje krótkie, zniszczone paznokcie, co dwa razy w życiu przeżyły kosmetyczkę, i przypomina mi się szalony lakier, który zdrapał się zaraz na zajęciach ze wspinaczki a potem do zera przy koniach. Patrzę i myślę: co tam, jedziemy. Wiem, że nie muszę rozumieć. Następnego dnia przejeżdżamy więc całą Warszawę. Przeciskamy się w deszczu między straganami i szukamy wolnego fotela między kebabem a fryzjerem. W plastikowej budzie, do której w końcu wchodzimy, jest pięć rodzajów tapety. Przestrzeni tyle, co w małym, zielonym kiosku ruchu. Wszędzie sztuczne kwiatki w słoikach i kilka Chinek, które wciąż rozmawiają po swojemu ze sobą, a ani trochę z nami. Znowu wybieram kolor. Niejednoznaczny miks pomarańczowego, łososia i różu. Później zasypiam oparta o plastikową ścianę tej budy. Przesypiam deszcz, i dopiero kiedy wychodzimy budzę się, żeby sprawdzić, czy reszta jest policzona jak trzeba i czy zgadza się z wymiętym paragonem.


Na wakacjach Anna ma paznokcie w moim kolorze. To znaczy tym, który ja wymyśliłam. To takie uczucie, które nie jest do opowiedzenia. Myśli się: drobiazg. A pod powierzchnią, w każdym obrazku tutaj, jest coś takiego, co mnie okropnie przejmuje. Jest jakaś inna, kosmiczna rzeczywistość, której może nigdy nie zrozumiem do końca. Żadne współczucie. Pewniej: ciekawość, ciekawość, ciekawość. Tego, ile i jak bardzo subtelnych sposobów jest na to, żeby sczytywać sobie do środka to, co jest.