poniedziałek, 30 listopada 2015

atlas świata


W pewnym atlasie świata było tylko jedno miasto. Dawno temu mrówki wykopały ten atlas z ziemi w środku starego lasu. Tego dnia kończyły akurat drążyć korytarz, który miał mieć tyle metrów, ile miało pierwsze drzewo, które wyrosło na ziemi. Kiedy któryś z ludzi wyjął któregoś dnia księgę z otworu obok kęp paproci, podobno zobaczył pod nią oko. Może to było oko lasu, ale nikt nie wie na pewno. Legenda mówi, że jama zaraz zarosła trawą. Ten, który zajrzał do niej owego dnia, postradał zmysły, a później zamienił się w gawrona i zamieszkał w lesie, w którym zdarzyło się to odkrycie. W okolicy tego lasu było dwanaście domów. Ludzie umówili się, że co miesiąc będą sprawiedliwie wymieniać się księgą. Któregoś razu przybył jednak w te strony stary Bóg znad Buga. Szeptano, że dziwne imię nadała mu pobożna babka, a w poprzedniej wiosce nad Bugiem Bóg był rybakiem i mieszkał sam razem ze swoim psem. Nikt nie wiedział, jak długo chce zostać u nich. Gdy jednak minęło dwanaście miesięcy od dnia, w którym odkryto w lesie księgę i kiedy była ona już w drodze z powrotem do pierwszego domu w wiosce, zdarzyło się nieszczęście. Atlas przewożono w drewnianej skrzyni załadowanej na sanie ciągnięte przez parę koni. Podróżujących znienacka zaatakowały dzikie zwierzęta. Ludzie i konie zdążyli uciec, ale księgę porwały i rozszarpały wilki. Bóg, któremu o niczym nie powiedziano, patrzył na ten wypadek z daleka, bo zbierał w okolicy zioła. Podobno był smutny, a później nie wrócił już do domu. Niektórzy opowiadają, że zgubił się w lesie, a inni że utonął, bo kiedy tak szedł, to w końcu wrócił do siebie, nad Bug.

To miasto, które było w atlasie świata, jest wysokie na godzinę pieszo, a w pasie ma dwa kwadranse. Leży na mapie gdzieś między Lublinem a Warszawą, a przynajmniej tam, gdzie te dwa większe powinny być zaznaczone, choć nie są. Może się wydawać, że istnieje naprawdę. Ale rzeczywiście śpi tylko za szklaną ścinaną, która nie wpuszcza dźwięków, a która wyrosła podobno wtedy, kiedy Bóg wrzecionem ukuł się w palec, gdy prządł dla swojego psa zimowe trzewiki z czerwonej włóczki. To miasto zaczyna się na literę G, ale inne znaki są rozmazane. Może atrament rozpłynął się wtedy, kiedy ktoś nad atlasem płakał, bo zanim zaczął czytać, kroił cebulę do śledzia. Nigdy nic nie wiadomo. Miasto ma długi ogon i wiele oczu. Może nawet siedemnaście tysięcy albo dwa razy tyle. Kiedy jest w dobrym humorze, opowiada swoje historie. Ale nie wiem, czy ktoś jeszcze rozumie jego język. Na pewno znają go wilki.

Nieważne, jaka jest pora roku. Kiedy się myśli o mieście na G, to tym, którzy pamiętają jeszcze atlas, w głowie zawsze najpierw wyrasta pole gryki, która kwitnie na żółto, i to wszystko trwa, do póki się nie otworzy oczu. Zaraz są też ogródki działkowe albo osada dla krasnoludków. Cmentarz wojskowy z kamiennymi lwami, które budzą się nocą, i supermarkety obok. Bo to miasto jest nowoczesne. Ale tylko trochę. Dawno temu dzieci stamtąd jeździły do Warszawy na zakupy i cheesburgery. Ich panie mówiły wtedy, żeby nie jeść za dużo. „Tylko tyle, żeby nie umrzeć”. Teraz dzieci biegają po wieśmaki na długiej przerwie i mają swój basen. To już nowy świat. Miasto nowoczesne. Ale tylko trochę. Poza tym, z rzeczy kluczowych i ważnych: w mieście na G mieszkają ludzie. Ale wszyscy albo są starzy, albo dopiero będą. Zupełna katastrofa. Kiedy się tam zagląda, trzeba bardzo uważać, żeby nie zostać na dłużej, bo przez pomyłkę można zostać na zawsze, i to jest koniec.

Podobno niektórzy płaczą, kiedy wsiadają do biało-niebieskiego ogórka, i wracają do swojego miasta na G z innych światów. W autobusach pks G wszystko zawsze jest takie samo. Brudne okna. Tysiąc maskotek z przodu, przez które nigdy nie wiesz, kto rzeczywiście jest kierowcą, i czy przypadkiem nie różowy królik z jednym czerwonym okiem. Wypadające z uchwytów firanki. Zawsze zaparowane szyby z odciskami palców twoich, twoich rodziców i dziadków. Są ślady łap mamutów i jednorożców. Przestrzeń, w której za nic nie mieszczą się nogi, a między twoją twarzą i następnym siedzeniem masz cztery i pół centymetra albo mniej, albo zero. Wsiadasz, i zaczyna się archeologiczna przeprawa do Polski Ludowej. Intymność jak w środku ciasnego, półprzezroczystego słoika weków. Zaduch i wzrusz.

Najładniejsza rzecz, którą możesz zobaczyć, i chyba tylko jedna, która jest ozdobą, tak jak miała być, to mozaika obok toalety na dworcu, za którą płaci się tyle, co za obiad. Najlepszy obiad, który możesz zjeść, kosztuje 2 złote, i najedzą się nim dwie osoby (chyba, że te dwie osoby nie lubią cebularzy na ciepło z litrem keczupu i majonezu). Najdroższe latte w najbardziej hipsterskim miejscu, które jest jedyną kawiarnią w mieście, chociaż wcale kawiarnią nie jest, kosztuje 5 złotych, ale prawie nikt tego latte nie zamawia, bo tam nikt z nikim nie chodzi na kawę, serio. Poza tym prawie wszyscy myślą, że kawę można zrobić w domu. No przecież. A pewnie połowa kobiet z miasta na G pracuje na taśmie w fabryce, i przez 10 godzin codziennie klei kartonowe pudełka, żeby dostać 6 złotych za każdą godzinę stania. Potem jakoś nie ma już czasu na kawę.

Najlepszy dzień, żeby się zjawić w G, to wtorek. Wtedy za złotówkę można skompletować całą garderobę zaczynając butów do surfingu, a kończąc na jednoczęściowym dresie koloru bordo z suwakiem na brzuchu oraz kapeluszu z bażancim piórkiem. Wszyscy ci będą zazdrościć. Kiedy już tam jesteś, możesz też obciąć włosy u ulubionej fryzjerki, która jest zegarmistrzem. Albo przejść się kultowym Zieleniakiem, który wygląda od dwudziestu lat ciągle tak samo i występuje w teledyskach, a na pewno w jednym. Możesz wypożyczyć w bibliotece książki, które bez konsekwencji oddasz za trzy lata albo nigdy, bo pewnie i tak nikt by o nie nie pytał. Albo pozaglądać w okna starego młyna, w którym mieszka wodnik. A w środę rzucić okiem na targ, który spod młyna wygląda jak obóz cygańskich namiotów we wszystkich kolorach. I możesz też poszukać ulicy Białoszewskiego, i jego pomnika, który jest oszukany, bo kaczki na nim nie dwie, a trzy.

Czasami jest się z jednego miasta, ale te miasta są dwa różne. Albo jest się z tej samej wioski, ale to całkiem inne wioski, i każdy ma swoją. To niezwykłe, co? Jest taka książka, która nazywa się „Zaduch”. Ludzie z małych miast opowiadają o tym, jak uciekli ze swoich miejsc, które się wyczerpały. O wyrastaniu z wioski. Czasami o wstydzie. Albo o szukaniu języka na to, żeby te swoje stare miasta komuś, kto jest skądinąd, ale z zewnątrz, móc opowiedzieć. Ale to jest jakieś doświadczenie (klimat? atmosfera?), które jest niepodzielne. Nosimy w środku makiety, małe skanseny tych zakrzepłych wiosek. Niby przenosimy się, ale do miast, z których jesteśmy, wciąż wracamy na święta takie czy inne. Są więzi, korzenie, pełne głowy obrazków. A zastane miasta są cały czas jednakowe, i nawet kiedy zmieniają się trochę, to podskórnie zostają te same. I kiedy się uciekło z podskórną siatką jakiegoś smutku, to zupełnie nieważne, jakie miasto się zastaje we wszystkich tych mniejszych powrotach. Jest ciągła jednakowość.

Obrazy dawnych miast to obrazy dawnych domów. Wszystko jest na tej samej karcie, to jedna era. Ja wracam, i czuję swoją nieprzystawalność. Częściej niż dom, jeżdżę odwiedzać Szkołę. A w domu czekam, aż urośnie stuletni las, wyję, i czekam, aż przyjdą wilki. Kiedyś muszą przyjść, prawda?