piątek, 25 grudnia 2015

wśród nocnej



Pani, która siedziała boso na trawie, miała na imię Maria. Był koniec grudnia i wigilia za dzień. Ona zdjęła kurtkę i buty, a jej stopy z zimna były nieziemsko niebieskie i tak nieposłuszne, że nie było jak ich z powrotem ubrać, bo zastygły pod jednym kątem godziny temu. Pytanie, czy wszystko w porządku, było wtedy najbardziej niefortunne na świecie. Bo Maria miała 68 lat i była stara. Nie urodziłaby już Jezusa, nawet, gdyby mogła. Podobno mieszka niedaleko kościoła. Tej nocy, kiedy ją spotkałam, siedziała na trawie, a na ławce niedaleko leżały rozrzucone jej rzeczy: dezodorant, śrubokręt i różowe majtki.  Była już w tym wieku, że pogotowie przyjechało po nią niedługo, nie trzeba było czekać dwóch tysięcy lat, tylko trochę pohisteryzować do słuchawki nocą, że jestem sama i nie wiem, co robić. A ona była nieprzytomna ze smutku. Kiedy się zamyślała, a ja nie chciałam, żeby milczała ze mną za szklanymi oczami, pytałam ją, o czym teraz myśli, i wtedy mówiła mi, że o bogu. Nie wiem, jak się nazywał jej bóg. Chyba był groźny, miał jedno oko i zimne ręce. Nie wiem też, dlaczego zostawił ją w parku samą, bez ubrania, zmarzniętą i przestraszoną. 
Ludzie mówią mi o bogu, a ja nic nie rozumiem. Od babci W dostaję co roku pod choinkę wełniane rajstopy  i nowennę do wybranego świętego, który jest akurat na topie, w tym roku nowennę do świętej Rity. Rajstopy zawsze są w foliowym woreczku, wyprane tuż przed gwiazdką, żeby nie elektryzowały się pod dopasowaną spódnicą, której nigdy nie założę. A nowenna z instrukcją, że nie muszę odmawiać codziennie, ale wskazane jest częściej niż raz w tygodniu, i mogę zaczynać na losowej stronie, smacznego. Potem długopisem przebijam wszystkim świętym Ritom oczy albo zwijam święte Rity w rurkę, którą dmucham do szklanki z herbatą i robię w niej sztorm, którego nie przeżyłby żaden Noe. A rajstopy gubią się koniec końców bezpańskie i nienoszone. Możliwe, że później co roku dostaję te same. 
Znam dziewczynę, która parafrazuje stary testament, kiedy wypije za dużo wina. Często opowiada o Jonaszu i o bogu, który pojawia się w książkach razem z burzą i mówi: ty, Jonasz, co ty mi tutaj odpierdalasz. Ona ostatnio słyszy głos boga, a ja się z niej śmieję. Ale chyba jest dla mnie bardziej przekonująca, niż cała Częstochowa. Ona z tym swoim Jonaszem, który mieści się jej na języku i wychodzi spod skóry. A kiedy się z nią spotykam, przypomina mi się wtedy książka „Stary Noe” o ziomku, który był lepszy niż jego bóg. Później myślę o tym, że mój bóg, jeśli już ma być jakiś, może być tylko ludzki. Żaden inny. Mieć w wewnętrznych kieszeniach płaszcza, tych po lewej stronie, miejsce i na zimorodka, i na bosą Marię, która za dużo pije, bo myśli o sobie, że jest złym człowiekiem, nie ma domu, a córka nie zostawiła jej adresu i zabrała ze sobą oba koty z ich domu.
Lubię robić rzeczy, na które starcza mi w środku przekonania. Rzeczy w zgodzie z potrzebą, poczuciem, chceniem. Bardzo dbam o to, żeby nie zmuszać się. Poświęcam całe godziny na rozmyślanie, jak uciec od wigilijnych stołów, konieczności, wąskich spódnic, żelazka, szamy w dwunastej potędze i życzenia wesołych. Mam dużą niestrawność. Wychodzę z tego zwyczaju i zabieram psa. Później wszyscy idą się paść na pasterki, a my samopas śmigamy po ulicy na hulajnodze pół nocy. W końcu boli mnie tyłek i pachnę jak dzikie zwierzę, ale dopiero kiedy kręci mi się w głowie, czuję w środku szum wielkiej pompy, a to jest prawie tak, jak w środku lasu zapalić ogień wilgotną zapałką. Tylko coraz trudniej za każdym razem. 
Chciałam napisać o tym, że jestem naprawdę smutna, ale trochę mi nie wypada, bo przecież nie jestem Małgorzatą Halber ani Bohaterem. Nie mam depresji, chociaż jest modna, bo za rzadko jestem w telewizji, żeby. No i to nie romantyzm, kurwa. Jestem za duża na weltschmerz, melancholię i żółte kamizelki. Dlatego, kurwa, zupełnie brakuje mi języka, żeby opowiedzieć o niewierzeniu w, niepokoju o, gryzieniu się z. I wiecie, tu nawet nie o boga chodzi. Tylko o to, że mam już 21 lat, i ciągle nie mogę się nauczyć, że ludzie nie są na zawsze. Że o siebie trzeba dbać. Nie przywiązywać się do zewnętrza poza zasięgiem. No i że na chujowym świecie, na którym żaden Jezus raczej by się nie chciał urodzić sam dla siebie, paradoksalnie zupełnie nie ma sposobu, żeby znaleźć równowagę w koncentrowaniu się na tych innych i sobie. W wolności i przywiązaniu do miejsca. A w całym popierdolonym kosmosie spotykam mnóstwo świrów, i czuję, że to oni są dla mnie biscy naprawdę. Zbliżam się w rozumieniu, i myślę: tak, tak, ja też czasami nie mogę wstać, nie mogę założyć butów, też chcę dotknąć ręką trawy, też szklą mi się oczy, jak myślę o bogu, którego nie można dosięgnąć ręką, bo może go nie ma, i też umarłabym ze smutku, gdyby ktoś zabrał moje koty, których nigdy nie będę miała, i płakałabym, gdyby nikt się koło mnie nie zatrzymał na swoim spacerze, kiedy ja czekałabym na swojego boga, z którym drzemy koty, siedząc sama z samym tylko poczuciem winy i wstydem, i nikim więcej, trochę jak teraz.