
"Śmiertelnie trudna gra" to sztuka o śmierci. Być może nie ma lepszego spektaklu, a na pewno ja nie znam takiego jak ten. I zupełnie się tutaj nie liczy, że jest od 6. roku życia, przychodzą na niego przede wszystkim dzieci, i że docelowo to jest dla nich. A może to właśnie tak się trafia do mnie - językiem prostym, prosto w czułe punkty i prosto z nich.
Pewnego dnia umarła Klementyna. Tak samo, jak Klemens. Tylko, że Klementyna była gęsią. A Klemens chłopcem. Po to, żeby jego prawdziwą śmierć oswoić, opowiedzieć o niej, kiedy nie ma słów - Teatr 21 wymyślił Klementynę. I pozwolił - cały czas pozwala! - popatrzeć śmierci w oczy. Zapytać ją o coś, przyjrzeć się, dotknąć. Tam, gdzie jest bezpiecznie.
Cały czas nie wiem, czy w niebie można jeść pączki. Czy zmarli nas słyszą na cmentarzu. Czy istnieją duchy, które przychodzą w nocy do mieszkania. Nie wiem, bo śmierć na scenie jest bezradna. Wzrusza ramionami i kręci głową. Pokazuje, że nic nie wie. Ale i tak - to, że te pytania mogą paść i wybrzmieć, wydaje mi się strasznie ważne. Zbieranie sposobów do poradnika, jak nie zapominać, jest jakimś oparciem, że nie wszystko zniknie. Mam gęsią skórkę (o tak!), kiedy dzieci robią supełki na sznurówkach, żeby nie zapomnieć babci albo dziadka. I z poczuciem misji chodzę między rzędami, rozdaję im z inną wolontariuszką kartki i flamastry, żeby mogły napisać nazwy rzeczy i ludzi, o których nie chcą zapomnieć. Wierzę w magiczne, kartonowe tuby, do których można te kartki włożyć. I nie umiem nawet uniknąć tego czasu, którym piszę, chociaż powinien tu być przeszły dokonany, bo to się jeszcze dokonuje, jeszcze tam myślami jestem czasem, teraz.
A jutro - pójdę zapalić świeczkę dla Klementyny. To moi wszyscy zmarli, kondensacja absolutna, absolutnie genialna.