sobota, 5 kwietnia 2014

Wyobraźmy sobie Józefa K. na miarę naszych czasów i na miarę naszej stolicy:
Józef K. staje się Józefem K. pewnego marcowego popołudnia. Jedzie wtedy autobusem numer 128, ma damską, brązową torebkę i różowy portfel w owieczki skaczące koziołki (czemu ma nie mieć? gender w końcu, proszę państwa, uprzedzenia - psik!). W autobusie tłok. On stoi grzecznie obok pani z ręką w gipsie i szczeniary, co to rozważa razem z drugą, jaki sobie kupić płaszczyk. Nasz Józef K., pogodzony już trochę z tym, że w autobusach rzadko słyszy się rozmowy o sztuce i sensie życia, wyłącza się na ten szum, traci czujność, przenosi się do swojego wewnętrznego świata i czeka, czeka, aż znowu przyjdzie mu napełnić płuca tlenem po lewej stronie świata albo, jak kto woli, po lewej stronie Wisły. Tyle tylko, że do wewnętrznego świata przenosi się już, widać, bez portfela, którego to bark Józef K. ma dotkliwie odczuć już za moment. W tym jednak mgnieniu traci imię i nazwisko - razem z dowodem osobistym włącznie. Przestaje też być studentem z 51% ulgi, królem tramwajów, setkolerem (bo milionerem być nie było mu dane nigdy), lojalnym klientem carrefoura oraz hebe, klientem upoważnionym do odbioru oddanych do reklamacji butów, klawym warszawiakiem, książkożercą w miejskiej bibliotece i czarnym jeźdźcem z magicznym karnetem na konie. Oto Józef K. - nowy evryman. Skompromitowany do reszty, bo razem z portfelem odebrano mu też listę marzeń na rok 2013, świecące różowym brokatem naklejki z papieżem, legitymacje szkolne począwszy od tych, gdzie na zdjęciach ma jeszcze dwa kucyki, recepty na usypiające psychotropy i karteczki z zanotowanymi hasłami do portali w internetach z blogiem i facebookiem włącznie. (Ale, ale! To pisze Józef K., serio, serioo. Może jeszcze poświadczyć odciskiem palca).
Dziś, kontynuując peregrynację po urzędach i wojaże do ojczystych ziem, w których go powito, Józef K. zaliczył także fotografa. A razem z nim - życiową traumę numer 1377754. Pojechał na rowerze, walcząc z huraganem. Wszedł do środka wygnieciony, zziajany i z rozwianym włosem. Wychrypiał coś, że potrzebuje zdjęć. Potulnie zaczekał w przedpokoju na swoją kolej. Potem grzecznie przysiadł na stołeczku. Chciał fotografię do dowodu. Zrugano go, że źle trzyma nogi. Potem krytycznie obejrzano wszystkie elementy, z których Józef K. się składał, począwszy na czerwonej od wiatru mordy, a skończywszy na nieujarzmionym włosiu. Zalecono mu pokazać zęby, na co niebezpiecznie się wyszczerzył, powstrzymując szczekanie, które kołatało mu się w krtani. Potem przyszedł czas na wybieranie najlepszego zdjęcia-faworyta. Dlatego pewnie, z braku kandydatów do tytułu, zdjęć zrobiono drugą turę. A po niej przyszedł czas na gradobicie pytań (wybiera pan to z prawej strony, czy to z lewej? To z prawej. Naprawdę? Nie. To które? Z lewej. Jest pan pewien? Ja? Nigdy!). A na sam koniec - czas na pocieszanie (kolory się wydobędzie, te cienie pod oczami rozjaśni, brodę przesunie, dziurkę po kolczyku załatam, szyja do wyprostowania, te włosy wyrównam, ramię opuszczę...). Józef K. krzywi się i przygryza wargi. Marszczy czoło, nos. Mruży oczy. Wygląda żałośnie i biednie, jak krzyżówka kota Filemona z Reksiem. Spode łba zerka on, pan fotograf też. W końcu ten drugi mówi: jednak wezmę z prawej. Teraz widzę, że to pana naturalny uśmiech. A Józef K. już nic, tylko syczy sam na siebie i wychodzi jak zbity pies ze swoją nową traumą numer 1928472356389467.