środa, 3 czerwca 2015

Dawno temu pracowałam w kawiarni. Codziennie wieczorem wynosiliśmy z niej na śmietnik worki kanapek z łososiem, hummusem i szynką. Czasami były też tortille z kurczakiem, sałatki i babeczki z owocami. Po drodze mijaliśmy się z pracownikami innej sieciówki. Oni też dźwigali worki jedzenia, które nie zeszło w dzień. Nie da się przecież precyzyjnie przewidzieć, ile i czego będzie potrzebne. Nie można sprzedawać tego, co nie zeszło poprzedniego dnia. Ani nie można mieć na sprzedaż dwóch kanapek, musi być wybór, żeby ludzie przyszli. Co wieczór mijaliśmy się więc przy kontenerach. My, pracownicy, od sprzedawania jedzenia, i od inkasowania należności za nie. A kawę z ekspresu, za którą w dzień płaciło się duże pieniądze, wylewaliśmy litrami do zlewu, i słuchaliśmy, jak spływa do ścieków razem z pomidorową zupą-kremem z oregano.

Nie można zawieźć jedzenia do placówek, w których jest potrzebne. Domy dziecka, szpitale i szkoły mają swoje zasady. Żeby im coś przekazać, wymaga się opłacenia podatku od darowizny, i to kosztuje tyle, że nie jest jej warte. A żeby zostawić jedzenie na ulicy, trzeba zdejmować oryginalne opakowania z logo firmy. Nie zawsze jest ktoś, komu chce się bawić, i robić sobie dodatkową pracę. A to, co zostawione, przeważnie budzi obawy - dlaczego ktoś zostawił? Czy nie jest zepsute, zakażone bakterią, niedobre? I jest wstyd - przed tym, żeby po prostu coś wziąć. Przecież przywykliśmy do tego, że trzeba zapłacić, bo wszystko kosztuje. Na półkach w sklepie jedzenie ma kolorowe metki. W głowie jest rachunek: ciabatta to dziesiąt groszy albo złotówka z hakiem. Szynka droga, po 30 złotych kilogram. Papryka, ogórek, sałata... Przecież do domu zawsze znosimy jedzenie w foliowych torbach, i dzierżymy w portfelach paragony, potwierdzenia transakcji i karty lojalnościowe.

Czasami zabieraliśmy kanapki. Dla współlokatorów, znajomych, dla dziewczyny, dla mamy. Kiedy minęły dwa miesiące, miałam już dość łososiów, i wolałam jeść stary chleb z marmoladą. Szynkę z kanapek wyjmowałam do woreczka, i przynosiłam do domu, dla psy. Psa nie marudziła, a mi w gardle siedział nosorożec, za każdym razem, kiedy wracałam do domu, i myślałam o tym, o ile lepiej je ona, niż ludzie.

Kiedyś przepakowałam wszystko z eleganckich torebek w foliowe woreczki, zapakowałam do plecaka, i poszłyśmy na spacer z psą. Na szerokim parapecie apteki przy Targowej często siedziała para, kobieta i mężczyzna. Ona zaczepiała ludzi, i zawsze zaczynała od: "niech się pani nie boi. Ja chciałam tylko zapytać...". To był pierwszy raz, kiedy to ja podeszłam do nich, a nie oni do mnie. Strasznie się bałam, i czułam taką niezręczność, że prawie nie mogłam mówić, ale czułam też, że tak trzeba. Zapytałam, czy mają ochotę na kanapkę, bo zrobiłam za dużo, bardzo dużo już zjadłam, i więcej nie mogę. Potem był jeszcze pan przy centrum handlowym, w sztok pijany, który siedział na chodniku z żyletką, i próbował się ogolić, polewając twarz wodą z butelki. Skarżył się, że wyrzucili go z łazienki, i nie dokończył, dlatego musi na chodniku. I jeszcze jeden mężczyzna, który spał pod kioskiem na rozłożonych na ziemi kartonach. Zostawiłam mu hummusy i łososie obok. Może ucieszył się, kiedy się obudził. Może, jeśli.

To jedna historia. Nie czuję, że to było coś dużego. Ale to było strasznie ważne dla mnie, to był czas, kiedy zaczęłam myśleć bardzo dużo o tym, czego teraz jestem już zupełnie pewna: że pieniądze nie są konieczne. Wymiana, dzielenie się, interakcja - to jest nowoczesność. I wiem, racjonalnie wiem to, że nigdy nie będę jak Raphael Fellmer, ale układanie sobie świata, w którym chociaż częściowo można wyjść z systemu kupić-sprzedać, jest dla mnie ważne, i imponuje. Jest jakimś ideałem, mistyką, marzeniem. Nie utopią, bo jest też rozsądek - wiem, że ktoś musi być na początku łańcucha, i wyprodukować jedzenie, którego nadmiar da się rozdać innym, albo zapłacić za paliwo, kiedy ktoś stoi przy drodze z tekturową tablicą i wyciągniętym kciukiem. Ale idealny świat dla mnie to taki, w którym nie wyrzuca się do śmietnika tego, co może się jeszcze komuś przydać, nie wozi się samochodem pustych foteli, i w którym można wymieniać rzeczy, kiedy się znudzą.

Przesiaduję teraz na wooloo.pl, w zakładce 'społeczność' na gumtree, i w ogłoszeniach na olx.pl, kategorii 'oddam za darmo'. Niedawno oddałam komuś niewykorzystaną farbę do włosów, i dostałam wiklinowy kosz dla psa. Noszę buty od I., bo ona nie może już chodzić. Przerabiam stare ubrania za złotówkę, i czuję się dobrze, bo wiem, że nie muszę na nie uważać, mogę czuć się swobodnie, i bez żalu pozbyć się, kiedy się zniszczą. Przez kilka tygodni mieszkałam w jednym pokoju z trójką ludzi, na zapleczu zakładu pogrzebowego Florian. Dwa miesiące mieszkałam też za darmo z panią, której pomagałam dbać o dom. Nocowałam u iluś super ludzi z couchsurfing.com. Raz próbowałam wywiesić ogłoszenie, i poprosić sąsiadów o współdzielenie internetu, żeby nie zakładać na tymczasowość sieci numer sto. Teraz szukam kogoś, kto na Żoliborzu zgodziłby się oddać mi niepotrzebny kawałek piwnicy, i ustawić u siebie rower. W teczce trzymam zbiór kartek-gotowców do łapania stopa, i mam miliard historii do opowiadania o podróżowaniu w taki sposób. Na blablacar.pl mam tytuł 'eksperta', i brakuje mi już tylko jednej opinii do 'ambasadora'. Dzięki wolontariatom tu i tam - oglądam za darmo filmy w kinach, chodzę do teatru. Już za chwilę - jadę na spływ kajakowy dla osób niewidomych. Dalej - zbierać doświadczenia, uczyć się uważności, przydawać komuś się.

Nie umiem przekonać się, że skończone studia, mgr przy nazwisku, dyplom, praca po 12 albo 8h dziennie, kredyt na mieszkanie, lodówka z rzeczami eco, kolorowe nju balansy, i telefon, który strach zabrać ze sobą na ulicę, są jakkolwiek ważne. Czuję się nieskończenie szczęśliwa, kiedy raz, drugi i tysięczny jestem elementem interakcji z kimś drugim, i kiedy przekonuję się, że to proste, bo: ludzie są fajni, nie trzeba się bać, można do nich podejść, rozmawiać, dotknąć. I to nie jest straszne.