piątek, 26 września 2014

o pisarzu, który miał katar

To było wczoraj wieczorem. Różowy szalik frunął za mną na wietrze jak chiński smok, a ja biegłam po wyłożonych dywanem schodach w kaloszach i fioletach. On przyszedł z laską i w kapeluszu. Strasznie zazdrościłam mu tej elegancji. Fotele w Domu Literatury straszyły potężne i puste majestatem, od którego sala pęczniała. Przede mną siedziały panie w futrach, pończochach, broszkach, kokach i złotych klamrach. Włosy, rzecz jasna, przysypane popiołem. Elegancko. Na środku sali ascetyczny stół, wykwintne zasłony nad, paprotka-arystokratka w zdobionej doniczce obok. I gdzieś w tym - ja. Z nogą na krześle, zeszłorocznym kalendarzem do notowania, kradzionym długopisem. Majdanem z torebki rozsypanym pod krzesłem. O, tak. I kilka notatek rozrzuconych:

Od początku pociągał nosem. Mówił o sobie: jestem staroświeckim dziadem. Chciał być: ogrodnikiem, stolarzem. Przedstawiał się: pan Hulke. Opowiadał o siedmiu takich samych, niebieskich koszulach, które kupił sobie i nosił kiedyś na zmianę, co dzień, żeby mieć spokój, o drobiazgach nie myśleć. O wspólnej rubryce z (damą) Sz. i bankietach w bloku, na których w loteryjce można było wygrać (na przykład) breloczek z głową Arafata. Warsztatowo: o pisaniu - i o tym, że potrafi tylko o przestrzeni, w której jest zanurzony, bo tylko ze swojego podwórka może brać glinę i lepić z niej figurki; że wszystko, co pisze, to księga rozpaczy. I życiowo: o tym, że miał za sąsiada Schopenhauera, który mówi, że nie ma pociechy, więc ujmuje odwagą myślenia. Zło jest i straszne, i demoniczne, i w naturze. Tkwi w strukturach. Temat: jak ma sobie radzić człowiek? (Jest bezradny). Homer = kołnierz. Brak klasyki mści się. Jesteśmy stąd. Określa nas Iliada, Biblia, Odyseja - i to są korzenie fantastyczne. Kiedyś: wspólny kanon, więc porozumienie. czytało się grekę i łacinę. Inteligencja zasługuje na kod. Mit jest po to, żeby wokół się gromadzić (choć czasem straszliwy, wyświechtany). Sztuka = sztuczność. Wprzęga w systemy i uwodzi. Muzyka klasyczna wymaga kunsztu, ale: Wagnerem się katował. Literatura (dla niego) to przypadek. Nie: misja, nie: przesłanie. Tego się nauczył, dziś jest stary ('57, więc lat 57). Niektórzy mówią: patrzy w głąb jamy metafizycznej. On mówi, co widzi: nic; bilet śmierci, rozpacz ponad wiarę i ponad chrześcijaństwo. Z drugiej strony: cywilizacja się zmienia, nie można żyć wiecznie, bo nie można się odnaleźć. Demokracja może i jest dziwką, ale on - Pisarz - jest gotowy wyjść i bić się za nią na ulicach. Pyta o granice. Ile można napluć, kiedy można. Ostrzega, żeby krzyczeć, kiedy król jest nagi. Deklaruje: pieprzę taką sztukę (o tandecie, 30 parach spalonych żelazkiem dżinsów na wystawie i fiutku w Blaszanym bębenku na pewnej scenie wybrzeża). Podobno wolałby być poetą. Syntezować doświadczenia. Wierzy w opowiadanie, słowa wędrowanie, cywilizację, która trwa, do póki ktoś ma siłę wymieniać się historią z kimś. Kiedy się skończy: wszystkich kuńców kuńc. Wiele o tym, że świat jest straszny i zły, bo z greckim rozpoznaniem tragicznym - za chwilę nie będzie (nas, nic). Proszenie Boga jest infantylne, a modlitwa (jego, Pisarza) to zachwyt nad - na przykład - 200 letnim dębem.

A to wszystko - te 200 letnie dęby, figurki z gliny stąd, marzenie o stole z drewna, książki - to takie bliskie mi! I to, że on też miał tego dnia katar. Siedział za groźnym stołem, z brodą podpartą łokciami, siedział jak antyczny posąg, patrzył (trochę) znad okularów - i pociągał nosem. On, który zstąpił z grzbietu Opowieści chłodnego morza do chłodnej Warszawy snuć opowieść (i cywilizację snuć!). Taki był z niego człowiek, och! Taki, że prawie mi nie było wstyd, kiedy gdzieś w środku wywiadu, pomiędzy jednym a drugim słowem (o świecie, który jest tragedią grecką), przecisnęłam się przez rząd foteli, podeszłam i zapytałam, czy może chciałby chusteczkę - zostawiając mu na stole paczuszkę w rakiety i księżyce, taką niepoważną. Z samego dna zachwytu. 

niedziela, 21 września 2014

Chcę napisać (i pamiętać) o tym, że: gwiazdy nigdzie nie rosną lepiej, niż nad polem kukurydzy. Pies, który jeździł koleją, też był rudy, i to był Rudy, a nawet rude dwa. Pączki są dobre na kolacje o 4 nad ranem, dobre jak nic innego i jak nigdy indziej. We wrześniu wcale nie kończą się dmuchawce, przytulają się do siebie w kępkach ciaśniej, ale są. W mgle można utonąć, ale z latarką przejść da się nawet do Prawieku i innych czasów, a już na pewno do asfaltu. Kakao w termosie może i smakuje termosem, ale smakuje, bo to kakao. Gałęzie atakują nocą, więc trzeba walczyć dzielnie, uważać na mariańskie rowy, chronić nogi i głowy! Najwęższy balkon świata (mojego) ma - co prawda - szerokość długości stopy, ale panoramy ze słońcem w paski można zobaczyć i tam. Jabłka z cudzego sadu są najlepsze i najlepsiejsze jeszcze. Medal zawsze można zawiesić na sznurówce, a ze sznurówki zrobić kokardę dla psa. Świat jest do szaleństwa piękny, kiedy żółknie i stukając porusza się za szybą. Nie żeby był, ale z pociągu takim go widać.

 A oto kradziony obraz. Kradziony ale piękny. A ja nie pamiętam czyj. I myślę tylko tyle, że pasuje mi on tu. Autor z tytułem schowali się w dziurze w głowie i utonęli w jej morzu - pech!