niedziela, 24 maja 2015

Lubię: chodzić po dachach i po drzewach. Najbardziej w starych sadach. Stać na palcach, iść po krawężniku, latać, włóczyć się po górach, wspinać się na drabiny, tracić na nich równowagę i skakać na trampolinie w kuchni mojej matki. Testować najwyższe trasy w parkach linowych w pomarańczowej koszulce z napisem: instruktor. Blokować na placach zabaw huśtawki, i bujać się wysoko ponad poziom zawiasów, a nogami dotykać pałacu kultury. Lubię też siadać na parapetach, nogi wyrzucać przez okno, i wychylać się za balustrady tarasów widokowych. Bardzo chciałabym pracować, myjąc okna. W Marriocie, Novotelu, Spire. Na razie przenoszę się na 4. piętro. Mizernie, ale: na parapecie będę mieć obiecaną rodzinę gołębi, a niedaleko fantastyczny plac zabaw. To nic, że jestem starą dziewczynką. Lubię mieszkać głową w chmurach.

Przez tydzień można: zmienić mieszkanie, rzucić pracę, z hebanu przejść do blond jeża, wystąpić w programie telewizyjnym, zakorzenić się w sklepie z zabawkami, i przeżyć dwa tysiące zachwytów nad każdą niebanalną książką dla dzieci, jaką się miało w rękach. Czuję nostalgię. Przerażające uczucie 'ostatniości', którą mija się za oknami tramwajów, co też ostatnie, bo ostatnie razy jadą DO DOMU. Na zakończenie praskiego życia, robię co wieczór jednoosobowe, pożegnalne imprezy. Otwieram piwo łyżką, palę ruskie fajki, i na parapecie płaczę z żalu za oswojonym drzewem, kominem i wieżą z Szembeka daleko. Analogowe zdjęcie od O. nagle jest jednym z najważniejszych obrazków świata. Serio.

fot. Ola Łata, mistrz świata!

Jest tak: żeby być najszczęśliwszym na świecie, należy dużo jeździć na rowerze. W nocy, wzdłuż torów tramwajowych, zabieramy się z psą na wycieczki po wertepach olszynki. Liczy się wtedy wagony, i wzdłuż garaży, które wyglądają jak osiedla dla krasnoludków, gwiżdże się wtedy dla towarzystwa samemu sobie. Trzeba dużo patrzeć na różowe, poprzecinane przewodami niebo nad stacją kolejową. Drzewa daleko są bez dna, a w widokach miejsce na wszystkie nostalgie świata. To studnia.

Coraz więcej myślę o tym, że: tylko w absurdach jest jakiś ratunek. Ratunkiem dla rozmyślań o notariuszach, czynszach, umowach zleceniach i punktach ects jest plastikowa wiewiórka w kieszeni, którą przywozi się ze spaceru po Żoliborzu albo żółw ninja dostany w prezencie. Dla dylematów, co robić, jak żyć, dla wszystkich poważnych spraw tego albo innego świata, są spodnie w renifery, zupa z dinozaura, robienie żagla z szalika i ściganie się z psem na rowerze. Nie można być poważnym. Zbyt niebezpiecznie jest. Dużo milej uciec w chmury, skakać na jednej nodze, i robić na wykładzie Listę Spraw Nieważnych, a w mailu do szacownego wykładowcy zwierzać się całkiem poważnie, że ma się weltschmerz. Zapraszać się na kakao, ratować ślimaki przed katastrofą, oglądać wieczorynki.

Czasami śnią mi się: alternatywne wszechświaty, do których chodzi się cienką drabiną, przez strychowy pokój. Są zdublowani bohaterowie, i wreszcie nikt nie wie w nich o życiu tyle, co ja. Albo: jestem z puzzli magnetycznych. Mam ciało, które się rozbiera. Robię z niego kompozycję, projekt przestrzenny na stole w kuchni, i szkicuję do szkoły. Inny: mam odważniki na swoich płucach, przywiązane na supeł sznurkiem. Nie wolno mi wypuścić powietrza, bo ciężar pogniecie żebra, miednicę, wątrobę. Budzę się, krztusząc się i trzymając za brzuch, w którym mieszkają dzikie zwierzęta. Jeże, kolczatki i nosorożce.

A Wy - powinniście przeczytać dużo książek dla dzieci. Naprawdę dużo.