czwartek, 24 listopada 2016

łysa dziewczyna odpowiada na pytania, które zawsze chcieliście zadać!





Kiedy byłam mała, wyglądałam jak grzyb. Moja matka sadzała mnie na plastikowym, czerwonym krzesełku w łazience i strzygła nożyczkami coraz krócej i krócej, opowiadając w trakcie pocieszające historie o tym, że przynajmniej nie oślepnę, bo włosy nie będą mi wpadać do oczu. Dlatego miałam wtedy grzywkę, która sięgała połowy czoła, i to była najbardziej awangardowa fryzura na osiedlu, a może nawet największa awangarda całych lat '90, nigdy nie wiadomo. W międzyczasie zaczęły wypadać mi włosy, i nikt nie wiedział wtedy dlaczego, ale na wszelki wypadek obcinano mnie jeszcze krócej, żeby je wzmocnić. Byłam wtedy najładniejszym chłopcem w mieście. Przynajmniej do czasu, aż skończyłam 6 lat. Nie oślepłam ani trochę.

Potem moich włosów długo było za dużo. Wyglądałam dziewczęco i zachowawczo, różowo i słodko. Moja matka budziła mnie miliard godzin przed szkołą, żeby pleść mi na czerwonym krzesełku warkocze, a ja nieprzytomnie czekałam, aż to się skończy. Dopiero w mrocznych czasach końca podstawówki wróciłam do swojego grzyba, ale to już nie było to. Ta fryzura była mocno przeterminowana, poza tym miałam wtedy 11 lat i czułam się brzydka jak chuda koza. Potem był czas wielu przypadkowych kolorów i długości, z których wszystkie były kosmiczną katastrofą, aż w połowie liceum ogoliłam głowę maszynką na 12 milimetrów, i przepłakałam wtedy cały dzień, a może dwa.

To chyba było za wcześnie. Poza tym byłam jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż kiedykolwiek, nieszczęśliwa w ogóle. Moja matka patrzyła na mnie wtedy i mówiła: o jezu, ale jesteś brzydka!, przechodząc przy każdej konfrontacji ze mną estetyczne rozczarowanie, bo wyglądałam zupełnie nie tak, jak trzeba i jak by się chciało. W dodatku był środek listopada, a ja chodziłam cały czas w turbanie, i miałam ochotę zawiązać sobie na głowie koc albo kołdrę (z preferencjami skierowanymi raczej na to drugie). Byłam blada i chuda, a ludzie, którzy mnie znali, mieli dużą bekę, kiedy mówili do mnie na głos w miejscach publicznych: nie martw się, wyzdrowiejesz! Ale to było dawno.

Dzisiaj obcięłam włosy na zero i przekułam nos. Dzisiaj czuję, że moje ciało jest idealne, bo jest dokładnie takie, jakiego ja potrzebuję. Lubię uczucie, które się ma, kiedy obcina się włosy maszynką i lubię obcinać je sama. Lubię też, kiedy mogę dotknąć swojej skóry na głowie i sprawdzić, jaki niejednolity ma kształt naprawdę. Włosy nie są mi już potrzebne, żeby czuć się dobrze. Teraz moje ciało należy już tylko do mnie, nie musi się nikomu podobać i nie chcę, żeby było obiektem czyjegoś pożądania, czyjegokolwiek, albo przedmiotem czyjejś oceny. Chcę, żeby było po prostu silne i zdrowe, i estetyczne według takich kryteriów, które ja sama wybieram dla siebie.

Poza tym to naprawdę zajebiste: obudzić się i mieć codziennie taką samą "fryzurę" (chociaż nienawidzę słowa "fryzura", moje włosy to nigdy nie była "fryzurą", to zawsze były po prostu "włosy"). Albo nie myśleć o tym, że kończy się szampon. Nie spieszyć się rano z wstawaniem po to, żeby je myć, suszyć, prostować, czesać i potem związać. Nie trzeba zastanawiać się, jak je ułożyć. Ani chodzić do fryzjera. Nie ma się też na głowie splątanej, naelektryzowanej burzy, kiedy zdejmuje się czapkę. Nie trzeba ich odgarniać z oczu i wyławiać z talerza. Nie zapycha się nimi odpływ w prysznicu. Nie wyskubuje się ich po czesaniu z czarnego swetra i poświęca się im zero czasu.

Tak, jestem z siebie zadowolona.

2 komentarze:

  1. Cześć, w kwestii włosów myślę, że mam duże doświadczenie w kwestii nienawidzenia ich, wstydzenia się i aktów desperacji. W podstawówce mówili na mnie Chopin albo wkładami mi ołówki albo długopisy w kucyk, trzymały się więc chodziłam tak cały dzień. Lata powtarzał się jeden scenariusz, ja siedziałam na podłodze płacząc kiedy mama wyrywała mi garście włosów z głowy, a mój brat śmiał się, że zrobi na nich bizens bo będzie zbierał i sprzedawał jako ekologiczna wełna na poduszki. Aha jak chodziłam do fryzjera w wielku od 5-8lat mama prosiła, żeby obcinać mnie na "małpę";/ Kiedy zapomninam o nich przez kilka dni, mam potem takie kołtuny, że powinnam mieć już porządne bice i stalowe nerwy od czesania ich. Za każdym razem to jest wojna. Mama od 20 lat mówi mi, że powinnam myć je conajmniej 5 razy. Codziennie się pyta: Czesałaś się dzisiaj? Chyba powinnam jej mówić, że jakbym spróbowała to szczotka już tam zostanie. Ale to nic nie da będzie się pytać do końca życia. Ale po latach męki stwierdzam, że moje włosy takie jakie są, są częścią mnie. I już się z nimi zaprzyjaźniłam. Lubię kiedy wrócę do domu, przebiorę się w dresik i rozpuszcze włosy i jestem sobie radosnym królem lwem. Lubię jak wstanę rano i wzbudzam ogólną konsternację kiedy ktoś zobaczy mnie z jednym wielkim kołtunem. Czasem się zastanawiam jak to jest w ogóle możeliwe, że te włosy potrafią się tak zakołtunić. Zadziwiają mnie. I też już ich nikomu nie oddam. Przez resztę mojego, życia będę musiała z nimi żyć, jak z innymi moimi mniej lub bardziej parszywymi cechami. Już mnie to za bardzo nie rusza. Pozdrawiam Cię ciepło Zenobio.

    OdpowiedzUsuń