Wykonałam wyrok śmierci.
Morderczy akt przemocy dotyczył - co prawda - nędznych, mysich pasm napuszonych i rozdwojonych kudłów o trudnym do zidentyfikowania kolorze i lichej kondycji, ale jakich bym nie znalazła okoliczności łagodzących i motywów tej zbrodni, nic nie zrzuci już ze mnie jarzma odpowiedzialności , a przy tym też niechlubnego miana kata, którym nieszczęśliwie się dzisiaj stałam. Już zawsze (a przynajmniej - póki moja bogu ducha winna ofiara nie powstanie z popiołów, na co są na razie pewne drobne zadatki...) będę napiętnowana swoją winą w ludzkich oczach i skazana na społeczne wykluczenie z grupy osobników o pełnym owłosieniu głowy.
Czyż to nie smutne w swoim tragizmie?... (Wiadomo, że smutne).
Jestem zatem masochistycznym i bezwzględnym potworem o morderczych
instynktach względem własnych włosów i o wypaczonym zmyśle estetycznym,
który skłania mnie do urzeczywistniania czynów iście dramatycznych,
budzących powszechną grozę oraz do cna obmierzłych w oczach świadków mych zbrodniczych występków tudzież ich efektów.
Aaaaaaaaaagrgehqwgrhgsjv! (W tym momencie proszę wyobrazić sobie krzyk przerażenia
przemieszanego z bezdenną rozpaczą, zgorszeniem oraz bezsilnością wobec
czynów rąk własnych).
Zdarzało mi się już miewać włosy o długości nie przekraczającej paru centymetrów. Farbować je na wszystkie możliwe odcienie czerwieni. Obcinać asymetrycznie i radykalnie - acz równomiernie - zostawiając z jednej strony długie, a z drugiej krótkie. Zakręcać je na mamine wałki. Wycinać razem z niefortunnie wplątanymi spinkami. Własnoręcznie "wyrównywać" grzywkę, z którą zawsze następnego dnia trzeba było iść do fryzjera. Smarować je niewprawnie żelem, tworząc intrygujący efekt tłustości. Wiązać je w chwilach kryzysu ściągaczem odciętym od skarpetek i udającym frotkę. Robić po kilkanaście kucyków na raz albo związywać je wszystkimi kolorowymi gumkami, jakie tylko miałam w domu i modelować w efektowne, powyginane kształty. Nawet malować je flamastrami, kiedy w dzieciństwie zamarzyły mi się tęczowe pasemka. Wielki, wielki zebrałam bagaż fryzjerskich doświadczeń. Naprawdę.
Łysa nie byłam jeszcze nigdy. Do dziś.
Nie....
OdpowiedzUsuńTo żart... Prowokacja... J.
Niestety. Chciałabym, żeby tak było. :P
UsuńPewnie jakieś minimetry Ci zostały, a w mojej wyobraźni to takie minimetry też bywają intrygujące (co dla mnie znaczy, że jest dobrze). Z resztą, jak ja się ostatnio ścięłam na krótko, to w koło powtarzałam, że włosy nie zęby - odrosną. I faktycznie odrosły :D A teraz mam ochotę je ściąć ;P
OdpowiedzUsuńTakże będzie dobrze albo i lepiej, innej opcji nie ma.
Jak krótkie było to Twoje krótko?
UsuńMnie zostały 12-sto milimetrowe resztki po włosach, które wcześniej sięgały daleko za ramiona.
Ale, ale - chciałam zobaczyć, jak to jest. Cel został osiągnięty! :>
na moje oko, to jeszcze możesz podciąć końcówki, żeby Ci włosy szybciej rosły! :)
OdpowiedzUsuńPomyślę o tym za rok, jak już będzie co podcinać. ;)
UsuńUwielbiam Cię czytać.
OdpowiedzUsuń:>
UsuńWow, podziwiam za odwagę. Sama nigdy bym się nie zdecydowała całkowicie ściąć włosów.
OdpowiedzUsuńA tak swoją drogą, dawno u Ciebie nie byłam, weszłam, przeczytałam to i tak się zastanawiam... myślałam o napisaniu jakiejś książki, a może już piszesz/napisałaś? Jesteś mega dobra w tym co robisz!
myślałaŚ* taki błąd mi się wkradł
UsuńOjej, strasznie jeszcze dużo przede mną pracy, żeby pisać tak, jak bym chciała. Na razie o tym myślę. ;)
UsuńNie odważyłabym się.
OdpowiedzUsuńPoza tym cudownie się to czytało! I pomyśleć, że dotyczy to tylko (a może aż?) włosów.
Łał, odważny krok. Ja włosie swoje zapuszczam, aby dredy zrobić :)
OdpowiedzUsuńmasz wspaniałego bloga! będzie mi miło jeśli spodoba Ci się mój i również go zaobserwujesz ;))
OdpowiedzUsuń