sobota, 4 lipca 2015

o tym

Irena ma dzisiaj 91 lat i jest stara jak morze. Mieszka w dużym domu z tajemniczym ogrodem. Dom stoi na Sadybie, w samym środku willowego osiedla. Podobno przed wojną zbudował go znany projektant, który miał sto dostojnych nazwisk i tytułów, a ja nie mogę przez to zapamiętać ani jednego z nich. Irena mieszka sama. Ma cztery koty i psa, i kota na punkcie każdego kota – o psie nie mówiąc ani słowa. Irena jest stara i bez wątpienia jest damą. Jedyną, jaką znam.

 Kiedyś jeździła konno, jak każda dama. Szyła sukienki na miarę i według własnego projektu u najlepszej krawcowej w Warszawie. Sprowadzała z Paryża koronkowe parasolki od słońca i lakierowane buciki. Chodziła na lody – wtedy w prostokątnych, waflowych miseczkach – kiedy tylko pojawiły się u państwa Bliklów. Urządzała co środę przyjęcia. Zapraszała do siebie aktorów i literatów. Potrafiła przygotować pory pod beszamelem, sos z  majonezu i czarnej porzeczki, i wykwintne farsze do awokado. Miała francuskiego kucharza i ogrodników. Zapraszano ją na kolacje do Bristolu. Otaczał ją krąg przyjaciół. Przed świętami musiała wypisywać ich sobie w notesie, a później odznaczać ptaszkiem, żeby się nie pomylić i  do każdego zatelefonować w porę, bo było ich tak wielu. Dużo podróżowała. Zawsze flirtowała z ochroną, żeby pozwolono jej zabrać do samolotu ulubionego jamnika albo cooker spaniela. Wiedziała, jak trzymać wachlarz. Chodziła na spacery ze swoim indykiem. Miała kasztanowe loki, i była piękna. Nosiła rękawiczki, a na palcu rodowy sygnet. Po to, żeby każdy wiedział już przy powitaniu, że ma do czynienia z damą. 

Przedtem nosiła karabiny w torebce. Na wierzchu układała selery i pory, żeby nikt się nie poznał na tym, co w środku. Wymieniała: konia na kiszoną kapustę, kapustę na tytoń, tytoń na bilon. Trzymała w swojej domowej szufladzie papierosy, na bibułkach których wymieniano meldunki. Miała węgiel w wannie i jeździła wozem konnym do Kołbieli, żeby przywieźć stamtąd ziemniaki. Płakała, kiedy wynoszono z dworku jej fortepian, i później, kiedy mahoniowy stół okazał się za ciężki, żeby go zabrać, więc został na podwórzu, a  wieśniacy urządzili na nim zimą świniobicie. Urodziła dziecko, pochowała dziecko.  Zostawiła za sobą wiele domów, mieszkań i ludzi. Jeździła na dachach pociągów i wiedziała, co robić, żeby nie dać się złapać. Czasami przebierała się za chłopaka, bo kiedy wokół byli sami żołnierze - tak było bezpieczniej dla młodej damy.   

Dzisiaj ją odwiedzam. Przedtem muszę się zaanonsować. Dzwonię więc i pytam, czy jest bardzo zajęta. Ona mówi, że dla mnie znajdzie chwilę. Teatr grzeczności powtarza się co raz. Rano prasuję sukienkę. Irena zawsze chwali, że wyglądam wyśmienicie. Ja prawie dygam, całkiem bezwiednie, i prostuję się jak panienka z dobrego domu. Zawsze przynoszę ze sobą i  układam w krysztale ciasteczka z marcepanem, damy jedzą marcepan, a ja pamiętam i  dbam, żeby to, co kupię, nie było dla niej zbyt twarde. Ona ścisza telewizor, bo przy gościach oglądać nie wypada, a ja idę do kuchni po swój kubek, jedyny kubek jaki Irena ma w  domu, a  ona znowu patrzy na mnie jak na dziecko, krnąbrne dziecko, które wymknęło się gdzieś kindersztubie eleganckich salonów prawdziwych dam. Kiedy jest ktoś jeszcze, podaję mu porcelanową, filigranową filiżankę w róże, i uważam, żeby nie była za duża, bo im filiżanki większe, tym mniej eleganckie. Pilnuję, żeby nie pomylić łyżeczek do kompotu i łyżeczek do lodów. Rozmawiam o książkach i teatrze. Mówię językiem, który nie jest mój, bo ona nim mówi, a ja przejmuję te cudze słowa, nasiąkam nimi, jestem w tych rozmowach pełna wybornie, doprawdy, wyśmienicie. A ona mówi: w tych waszych czasach, te wasze komputery. Granica, której nie ma, ale która jest, bo się ją wyczuwa, napina się wtedy, a nam ścierają się rzeczywistości. Ja zabieram wszystko: słowa, historie, obrazy. Dotykam świata, który umiera, i duszę się wzruszeniem, że mogę. Próbuję dać w zamian coś swojego, kawałek tej Warszawy, z której przyszłam. Ale wtedy czuję, że moja Warszawa jest jak ciało obce w  oku, oku z roku 1923, które widziało już i wojnę, i salony, i Brukselę, i Paryż. Ale jestem potrzebna. Widzę, jak zapalają jej się te oczy. Znowu może komuś opowiedzieć, ożywić stary dworek i uciec ze starego domu na Sadybie, w którym zamknęła ją okropna starość. Tak niełaskawa dla dam.

 Irena od lat nie wyszła z domu, nawet na swoją werandę. Nie wie, jak wygląda jej ogród. Ale lubi o nim mówić. Czasem opowiada, że na pewno kwitną już przylaszczki i  owocuje pigwa. Traci poczucie czasu, coraz więcej zapomina, opowiada setki razy te same historie i coraz bardziej żyje światem, którego już nie ma. Dawno temu reumatyzm wykręcił jej ręce i nogi. Od tamtej pory siedzi na wózku inwalidzkim. Nie ma zębów. Jej palce są kruche jak gałązki. Nie mogą już nawet pogłaskać kota, zapleść warkocza z siwych włosów, zaparzyć herbaty w  samowarze ani odkręcić słoika z miodem. Raz w tygodniu przychodzi pani Hania, która myje to bezradne ciało, ciało nieużyteczne, pomarszczone, ciało niczyje. Oczy, które przeczytały tyle książek, teraz są już bezradne wobec liter na papierze. Zaćma zabrała Irenie książki. Zostawiła ją z telewizorem i tvn24, cały dzień na żywo, Irena ogląda i  przeżywa, żyje tym, co telewizor powie. Czasami, kiedy przychodzę, czytam jej na głos przy starej lampie. Ona podpiera dłońmi brodę, a mi drży głos. Irena przez cały dzień siedzi przy stole. Jej chodzik zamienił się w  nieruchomy stolik z rzędem syropów i tabletek, bo ona nie może już wyprostować nóg. Niedawno dostałam od niej buty. Też szyte na zamówienie, u  szewca z  renomą. Ona nie zdążyła ich już założyć. Chodzę w nich za nią. Jej dom, po którym buszują koty, jest duszny i  brudny. Pękają deski w drewnianym parkiecie. Zassane okna nie chcą się otworzyć. Na ścianach, obok kolekcji portretów i obrazów z końmi, jest tysiąc pajęczyn. Kuchnię opanowały mole. Szafki rozsypują się, kiedy otwiera się drzwiczki. Wszędzie wiszą ubrania z  jedwabiu i kaszmiru, bo Irenie żal je pochować do szafy, lubi je mieć na widoku. Figurki pożera kurz, zmienia kolory i kształty. Na poddaszu z  nachkastlikiem, skrzypiącym łóżkiem i  starą szafą bez drzwi, mieszkają studentki - ciągle nowe, bo trudno mieszkać w takim miejscu, dusznym od minionego czasu. Irena mówi o  nich: panienki. Zawłaszcza, wychowuje i  karmi marcepanem. A one – tak jak ja – przesiąkają.  

Moja mama mówi o Irenie: babcia. Ja się obrażam, udaję, że nie słyszę albo krzyczę, że tak nie wolno, i że to może być każdy, tylko nie Irena. Babcia brzmi domowo. To słowo pachnie ciastem z jabłkami i cynamonem, kaszą manną i czekoladą. Jest różowe, puchate i  okrągłe. Babcia to ta, która nosi kapcie. Jest ciepła. Ma na nosie grube okulary, rozwiązuje krzyżówkę, każe włożyć zimą czapkę i przynosi do łóżka kakao. Opowiada o dzielnej Wandzie i  wawelskim smoku. Chodzi na różaniec, koronkę i na gorzkie żale. Może robić na drutach, cerować skarpetki i głaskać po włosach. Ale nie jest damą.  

Irena nosi mechaty, pogryziony przez mole sweterek. Gdy spodziewa się gości, przypina do niego piękną, kryształową broszkę. Kiedy z wózka inwalidzkiego przesiada się na łóżko, nigdy nie pozwala sobie pomóc, i choć trwa to wieki, a jej ledwo starcza sił, wyrzuca mnie z pokoju. Latem dalej chłodzi się wachlarzem. Ma przeszklony kredens, a  w  nim sto kompletów filiżanek z porcelany. Lubi mówić o sztuce, a  jej słowa są okrągłe, perliste i  przesycone wytworną manierą salonów. Lubi jeść marcepan i elegancko podawać do stołu. Często jest bezczelna, zawsze dumna i wyniosła. Kiedy ktoś pyta, czy zaprosić do niej lekarza albo księdza, niezmiennie i przewrotnie mówi, że tylko wtedy, jeśli jest inteligentny. Na niezgrabnym palcu pełnym wątrobowych plamek dalej nosi sygnet.

1 komentarz: