W pewnym atlasie świata było
tylko jedno miasto. Dawno temu mrówki wykopały ten atlas z ziemi w środku
starego lasu. Tego dnia kończyły akurat drążyć korytarz, który miał mieć tyle
metrów, ile miało pierwsze drzewo, które wyrosło na ziemi. Kiedy któryś z ludzi
wyjął któregoś dnia księgę z otworu obok kęp paproci, podobno zobaczył pod nią
oko. Może to było oko lasu, ale nikt nie wie na pewno. Legenda mówi, że jama
zaraz zarosła trawą. Ten, który zajrzał do niej owego dnia, postradał zmysły, a
później zamienił się w gawrona i zamieszkał w lesie, w którym zdarzyło się to
odkrycie. W okolicy tego lasu było dwanaście domów. Ludzie umówili się, że co
miesiąc będą sprawiedliwie wymieniać się księgą. Któregoś razu przybył jednak w
te strony stary Bóg znad Buga. Szeptano, że dziwne imię nadała mu pobożna
babka, a w poprzedniej wiosce nad Bugiem Bóg był rybakiem i mieszkał sam razem
ze swoim psem. Nikt nie wiedział, jak długo chce zostać u nich. Gdy jednak
minęło dwanaście miesięcy od dnia, w którym odkryto w lesie księgę i kiedy była ona już w
drodze z powrotem do pierwszego domu w wiosce, zdarzyło się nieszczęście. Atlas
przewożono w drewnianej skrzyni załadowanej na sanie ciągnięte przez parę koni.
Podróżujących znienacka zaatakowały dzikie zwierzęta. Ludzie i konie zdążyli
uciec, ale księgę porwały i rozszarpały wilki. Bóg, któremu o niczym nie
powiedziano, patrzył na ten wypadek z daleka, bo zbierał w okolicy zioła.
Podobno był smutny, a później nie wrócił już do domu. Niektórzy opowiadają, że
zgubił się w lesie, a inni że utonął, bo kiedy tak szedł, to w końcu wrócił do siebie, nad Bug.
To miasto, które było w atlasie świata, jest
wysokie na godzinę pieszo, a w pasie ma dwa kwadranse. Leży na mapie gdzieś między
Lublinem a Warszawą, a przynajmniej tam, gdzie te dwa większe powinny być
zaznaczone, choć nie są. Może się wydawać, że istnieje naprawdę. Ale
rzeczywiście śpi tylko za szklaną ścinaną, która nie wpuszcza dźwięków, a która
wyrosła podobno wtedy, kiedy Bóg wrzecionem ukuł się w palec, gdy prządł dla
swojego psa zimowe trzewiki z czerwonej włóczki. To miasto zaczyna się na
literę G, ale inne znaki są rozmazane. Może atrament rozpłynął się wtedy, kiedy
ktoś nad atlasem płakał, bo zanim zaczął czytać, kroił cebulę do śledzia. Nigdy
nic nie wiadomo. Miasto ma długi ogon i wiele oczu. Może nawet siedemnaście
tysięcy albo dwa razy tyle. Kiedy jest w dobrym humorze, opowiada swoje
historie. Ale nie wiem, czy ktoś jeszcze rozumie jego język. Na pewno znają go
wilki.
Nieważne, jaka jest pora roku.
Kiedy się myśli o mieście na G, to tym, którzy pamiętają jeszcze atlas, w
głowie zawsze najpierw wyrasta pole gryki, która kwitnie na żółto, i to
wszystko trwa, do póki się nie otworzy oczu. Zaraz są też ogródki działkowe
albo osada dla krasnoludków. Cmentarz wojskowy z kamiennymi lwami, które budzą
się nocą, i supermarkety obok. Bo to miasto jest nowoczesne. Ale tylko trochę.
Dawno temu dzieci stamtąd jeździły do Warszawy na zakupy i cheesburgery. Ich
panie mówiły wtedy, żeby nie jeść za dużo. „Tylko tyle, żeby nie umrzeć”. Teraz
dzieci biegają po wieśmaki na długiej przerwie i mają swój basen. To już nowy
świat. Miasto nowoczesne. Ale tylko trochę. Poza tym, z rzeczy kluczowych i
ważnych: w mieście na G mieszkają ludzie. Ale wszyscy albo są starzy, albo
dopiero będą. Zupełna katastrofa. Kiedy się tam zagląda, trzeba bardzo uważać,
żeby nie zostać na dłużej, bo przez pomyłkę można zostać na zawsze, i to jest
koniec.
Podobno niektórzy płaczą, kiedy
wsiadają do biało-niebieskiego ogórka, i wracają do swojego miasta na G z
innych światów. W autobusach pks G wszystko zawsze jest takie samo. Brudne
okna. Tysiąc maskotek z przodu, przez które nigdy nie wiesz, kto rzeczywiście
jest kierowcą, i czy przypadkiem nie różowy królik z jednym czerwonym okiem.
Wypadające z uchwytów firanki. Zawsze zaparowane szyby z odciskami palców
twoich, twoich rodziców i dziadków. Są ślady łap mamutów i jednorożców.
Przestrzeń, w której za nic nie mieszczą się nogi, a między twoją twarzą i
następnym siedzeniem masz cztery i pół centymetra albo mniej, albo zero. Wsiadasz,
i zaczyna się archeologiczna przeprawa do Polski Ludowej. Intymność jak w
środku ciasnego, półprzezroczystego słoika weków. Zaduch i wzrusz.
Najładniejsza rzecz, którą możesz
zobaczyć, i chyba tylko jedna, która jest ozdobą, tak jak miała być, to mozaika
obok toalety na dworcu, za którą płaci się tyle, co za obiad. Najlepszy obiad,
który możesz zjeść, kosztuje 2 złote, i najedzą się nim dwie osoby (chyba, że
te dwie osoby nie lubią cebularzy na ciepło z litrem keczupu i majonezu). Najdroższe
latte w najbardziej hipsterskim miejscu, które jest jedyną kawiarnią w mieście,
chociaż wcale kawiarnią nie jest, kosztuje 5 złotych, ale prawie nikt tego
latte nie zamawia, bo tam nikt z nikim nie chodzi na kawę, serio. Poza tym
prawie wszyscy myślą, że kawę można zrobić w domu. No przecież. A pewnie połowa
kobiet z miasta na G pracuje na taśmie w fabryce, i przez 10 godzin codziennie
klei kartonowe pudełka, żeby dostać 6 złotych za każdą godzinę stania. Potem
jakoś nie ma już czasu na kawę.
Najlepszy dzień, żeby się zjawić
w G, to wtorek. Wtedy za złotówkę można skompletować całą garderobę zaczynając
butów do surfingu, a kończąc na jednoczęściowym dresie koloru bordo z suwakiem
na brzuchu oraz kapeluszu z bażancim piórkiem. Wszyscy ci będą zazdrościć. Kiedy
już tam jesteś, możesz też obciąć włosy u ulubionej fryzjerki, która jest
zegarmistrzem. Albo przejść się kultowym Zieleniakiem, który wygląda od
dwudziestu lat ciągle tak samo i występuje w teledyskach, a na pewno w jednym. Możesz
wypożyczyć w bibliotece książki, które bez konsekwencji oddasz za trzy lata
albo nigdy, bo pewnie i tak nikt by o nie nie pytał. Albo pozaglądać w okna
starego młyna, w którym mieszka wodnik. A w środę rzucić okiem na targ, który
spod młyna wygląda jak obóz cygańskich namiotów we wszystkich kolorach. I
możesz też poszukać ulicy Białoszewskiego, i jego pomnika, który jest oszukany,
bo kaczki na nim nie dwie, a trzy.
Czasami jest się z jednego
miasta, ale te miasta są dwa różne. Albo jest się z tej samej wioski, ale to
całkiem inne wioski, i każdy ma swoją. To niezwykłe, co? Jest taka książka,
która nazywa się „Zaduch”. Ludzie z małych miast opowiadają o tym, jak uciekli
ze swoich miejsc, które się wyczerpały. O wyrastaniu z wioski. Czasami o
wstydzie. Albo o szukaniu języka na to, żeby te swoje stare miasta komuś, kto
jest skądinąd, ale z zewnątrz, móc opowiedzieć. Ale to jest jakieś
doświadczenie (klimat? atmosfera?), które jest niepodzielne. Nosimy w środku
makiety, małe skanseny tych zakrzepłych wiosek. Niby przenosimy się, ale do
miast, z których jesteśmy, wciąż wracamy na święta takie czy inne. Są więzi,
korzenie, pełne głowy obrazków. A zastane miasta są cały czas jednakowe, i
nawet kiedy zmieniają się trochę, to podskórnie zostają te same. I kiedy się
uciekło z podskórną siatką jakiegoś smutku, to zupełnie nieważne, jakie miasto
się zastaje we wszystkich tych mniejszych powrotach. Jest ciągła jednakowość.
Obrazy dawnych miast to obrazy
dawnych domów. Wszystko jest na tej samej karcie, to jedna era. Ja wracam, i
czuję swoją nieprzystawalność. Częściej niż dom, jeżdżę odwiedzać Szkołę. A w
domu czekam, aż urośnie stuletni las, wyję, i czekam, aż przyjdą wilki. Kiedyś
muszą przyjść, prawda?
Napiszesz kiedyś książkę? :) Nie ważne o czym i jaka będzie, będzie jak bajka :)
OdpowiedzUsuńMoże napisze mi się sama. Na razie na nią czekam. Dziękuję.
Usuń