Dawno temu w ptaki mieszkały w pokoju mojego ojca. Były martwe i miękkie. Przykręcone drutem do drewnianych podstawek i przybite gwoźdźmi do ściany żółtej, brzydkiej, pomalowanej farbą w kolorze lotu trzmiela albo złej ciszy, która wychodziła z matki Tłui.
Pierwszy był jastrząb. Miał nieruchome oczy z modeliny i plastikową obrączkę na łysej nóżce pokrytej szorstką łuską. Ojciec stawał na taborecie i zdejmował go z haczyka. Jastrząb miał zakurzone pióra, rozłożone skrzydła i rozchylony dziób. Wkładałam mu do gardła palce. Szarzały mi od brudu, zanurzałam je głęboko, sprawdzałam, co jest w środku. Dotykałam szorstkiej waty skłębionej w pustej, ciasnej głowie. Szarpałam chrzęszczące skrzydła, a ojciec krzyczał, że nie wolno. Opowiadał mi historie. O spacerach w lesie, łańcuszku i łapaniu myszy.
Nie wierzyłam. Tamto życie było martwe i mieściło mi się w rękach. Ulegało mi, było posłuszne i bezpieczne. Mogłam je utrzymać.
Anna Brauntsch, Sklepy cynamonowe |
Teraz w moim domu mieszka sowa. Ktoś ściął drzewo, na którym było gniazdo. Ojciec znalazł ją w lesie obok trupów i gałęzi. Zaczęła poruszać się nerwowo, kiedy usłyszała kroki.
Jest żywa. Nie większa, niż pięść ojca. Jeszcze nie ma piór. Na razie pokrywa ją szaro-biały puch. Pod skrzydłami i fałdami szyi wytarł się tak, że kiedy sowa przeciąga się czasami, można podejrzeć jej różową, kostropatą skórę. Piszczy głośno. Powoli przyzwyczaja się do dziennego rytmu życia. Mieszka w kartonowym pudełku po butach wyłożonym gazetami i papierem. Śledzi z niego ruch w domu, nasłuchuje dźwięków. Wstaję do niej w nocy, żeby ją nakarmić. Pęsetą chwytam kawałki surowego mięsa, którego brzydzę się dotykać, wkładam do małego dzioba i czekam, aż je przełknie. Czasami łaskoczę po szyi, kiedy zaczyna pluć. Niedawno E. wymyśliła dla niej imię. Nazywa się Papuga. Jest głośna, uparta, kręci głową, kiedy się przygląda. Coraz częściej macha skrzydłami i robi bałagan, kurząc w całym przedpokoju. Raz pozwala się głaskać i dotykać, a raz ucieka w róg pudełka. Ma swoje humory.
Jest krucha i delikatna. Próbuję nie zrobić jej krzywdy. Strasznie się boję. Mam w rękach tyle życia. Jej. Swojego.
Panicznie boję się wypchanych ptaków. Trochę mniej boję się tych żywych. Nie boję się tylko tych, które suną po niebie.
OdpowiedzUsuńTe wypchane to już prawie nie są ptaki.
Usuń