poniedziałek, 6 maja 2013

kocham moją mamę

(A teraz didaskalia, wszystko to, co już najmniej ważne: jest 4 nad ranem na zielonym zegarze w mojej kuchni; jutro o tej porze pewnie też nie będę spać, ale po raz wtóry prasować białą koszulę, żeby zająć czymś, czymkolwiek, ręce. Nic się nie stało, mój dom śpi głęboko. I on, i łysa śpiewaczka z żarówką umęczoną, ciepłą. Za oknem wciąż jest jeszcze szaro-buro. Z otwartych okien napływają dźwięki obudzone, zagłuszane inną porą albo zarezerwowane właśnie na tę jedną, teraz. Dzień wstaje powoli, przeciąga się pod moim wzrokiem. Tylko ta cisza i myśli głośniejsze niż zwykle wychodzą gdzieś ze środka, z samego dna, a ja mam taką wielką potrzebę, może trochę sprowokowaną czymś, co dzisiaj przeczytałam, żeby napisać o tym, o czym myślę. To straszny bełkot, kimkolwiek jesteś, czytelniku, może już się zgubiłeś, może już uciekłeś gdzieś do swojego świtu, dnia, wieczoru od tych zdań postrzępionych i dziurawych, których nie chce poukładać, bo w takich łatwiej mi zostawiać środek. A w środku mam obrazy. Na nich: sukienki szyte dla lalki Krysi na starej maszynie, ze starych koszul i chustek. Korony wycinane z tektury. Pieczenie pączków w małej kuchni. Spacery w lesie. Rysowanie mi księżniczek do pokolorowania setki i tysiące razy. Książeczki czytane w łóżku. Piosenki fałszowane cienkim głosem. Plecenie wianków z koniczyny na łące niedaleko bloku. Zwężanie i przerabianie mi wszystkich możliwych spodni. Siedzenie przy łóżku w szpitalu całą noc. Popołudnia na placu zabaw. Robienie kakałka i kanapek zawsze z przylepek, okrajanie chleba dookoła. Plecenie warkoczyków niestrudzone, aż do piątej klasy i moje narzekanie, że wypadną mi wszystkie włosy. Mijanie się, te napięte dygresje w bok, od siebie, od których powroty są tylko czasami. Pokój zamknięty na klucz i zamek montowany w nocy. Nienawidzę odbijane o ściany tyle razy, w końcu zakorzenione, rozsadzające to, co zbudowane. Awantury o buty w przedpokoju albo o szparę w drzwiach. Te godziny przepłakane na podłodze i czas, kiedy mówiłyśmy sobie chcę, żebyś umarła na dzień dobry. Złość, która przestała się kiedyś mieścić w słowach i sięgnęła głębiej. Rzucanie kubkami i rozbijanie ich o płytki na podłodze. Wybitą szybę w garażu i łazience. Wbijanie paznokci w skórę. Bezradność, kiedy płakała, a ja czułam, że to też przeze mnie. Strach, kiedy widziałam na parapecie niedaleko łóżka psychotropy. Strach, kiedy mi się śniło. Strach. Oswajanie się od nowa i z daleka. Oschłość, zbywanie siebie, nieumiejętność bycia niedaleko. Złośliwość, która tak mocno weszła w nawyk i której wstydziłam się zawsze sekundy po, a nigdy przed. Przeżywanie ironii od niej, tak mocno, bardzo. Niezgrabne przytulenie w imieniny, pierwsze od lat dziesięciu może, sztywne, suche. Nietrafione pytania o plany, te nieśmiałe. Mam galerię w sobie, wyludnioną i bogatą, z systemem obronnym, zgubioną w labiryncie. Już piąta, czas zamykać).

3 komentarze:

  1. Tym razem to ja się wzruszyłam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja już się tym razem wstydzę, już chce mi się to stąd usunąć. ;)
      Ale niech sobie zostanie.

      Usuń
    2. Niech zostanie, nie masz się czego wstydzić :)

      Usuń