środa, 17 lipca 2013

Jestem zbieraczem głosów.

   Wczoraj stanęłam przy furtce zarośniętej bluszczem gdzieś na dolnym Mokotowie, odgarnęłam połacie gałęzi, żeby znaleźć w chaszczach dzwonek, usłyszałam na drzwiami psa, zajrzałam w okna i pomyślałam, że znalazłam sobie dobre miejsce. Przynajmniej na chwilę.
   Później wyszedł pan S. Miał wytatuowane przedramiona, wąsy niczym dorodny sum i fizys marynarza. Prowadził mnie przez ciemny korytarz uspokajając wielkiego wilczura. Przedzieraliśmy się przez zastawiony najróżniejszymi przedmiotami hol. A było tam wszystko. Mijałam żeliwne klatki po kanarkach, koty, wielkie lustra, piramidy puszek, skrzynie, plecione kosze, kredens i kalosze.
   W pokoju, na wózku, siedziała starsza pani. Podała mi wykręconą reumatyzmem rękę. Kazała przynieść sobie filiżankę, nalała herbaty z termosu i opowiedziała mi pół życia. Słuchałam o kurczętach, które musiały się wykluć każdego roku dokładnie w imieniny ojca, pierwszym koniu na 5. urodziny i siodle z cielęcej skórki, o tym, jak o 5.00 rano mała Irenka uciekała na swoim koniu w las przed nauczycielką francuskiego, o podwieczorku, na który nie wolno się było spóźnić, bo zawsze były dobre rzeczy i owoce, pałacyku w G., hodowaniu bażantów, okupacji, pracy w wydawnictwie i biznesie z kolekturami totolotka, o marzeniach z domem z ogródkiem na czele i o tym, gdzie by chciała umrzeć.
   A ja słuchałam.
   Do pokoju, w którym miałabym zamieszkać, zaprowadził mnie Pan S. To było gdzieś na szczycie schodów, prawie jak na wieży. Do pokoju, a może alkowy, ze starym łóżkiem, dębową szafa, małym stoliczkiem, fotelem i przedziwną, plecioną lampą. Okno wychodziło na uliczkę. Pod nim był daszek, na który bez trudu można było wejść. A za zasłoną na ścianie tajemnicze drzwi. Nie wiadomo dokąd.
   Wszystko było stare i zniszczone. Pożarte już trochę przez upływający czas. Dom wyglądał jak zaniedbany dwór wyjęty żywcem ze starego filmu. Trochę jak muzeum z obrazami z końmi na każdej ścianie, gąszczem dziwnych przedmiotów w każdym kącie. Pani Irena siedziała z kotem na kolanach i przypiętą do swetra, kwiecistą broszką trochę jak hrabina. A ja nie wiedziałam, co robić.
   Czy tam zostać, czy wyjść i nie wrócić nigdy więcej.
   Boję się tego domu. Jednocześnie zachwyca mnie i czuję przed nim jakiś irracjonalny strach. Myślę o tym, co bym zrobiła, gdyby ta pani umarła przy mnie. Czy bym sobie poradziła, zareagowała właściwe, czy nie zrobiłabym jej krzywdy. Z jednej strony wstyd mi tak myśleć. Widzę w starej hrabinie tę Irenkę na koniu, która wjeżdża do jeziora i płoszy braciom ryby. Na ten obraz z opowieści, którą przenoszę do rzeczywistości jak przez kalkę, nakłada mi się drugi. Obraz starej kobiety, schorowanej Ireny przykutej do wózka i żyjącej samotnie w otoczeniu psów i kotów, która wszystko już widziała i przeżyła.
   Gubię się i nie mogę znaleźć równowagi. Ani zdecydować.

2 komentarze:

  1. ja bym chyba chciała. Mimo iż też budziłby we mnie lęk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jednak też.
      Przeprowadzam się w poniedziałek, ha! :D

      Usuń