poniedziałek, 8 lipca 2013

Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!...

    Czuję się dziś jak pluskwa przyssana bezwstydnie do grzbietu społeczeństwa i żerująca w najlepsze na jego tęgim cielsku. Jest mi wstyd. Z tego mojego wstydu zrodziło się rano ciasto z wiśniami i wielkie sprzątanie z myciem szuflad w pakiecie, ale wcale nie poczułam się lepiej, bo hasła o utylitaryzmie i pracy organicznej, cała ta dawka pozytywistycznych ideałów, stają mi w gardle i dławią. 
      Znalazłam pracę. Spędziłam 20h swojego dziewiętnastoletniego życia na obklejaniu tektury taśmą. 250 kawałków tektury na godzinę. Siedząc przy stole, czując, jak poci mi się tyłek, z każdą minutą zmniejsza się przestrzeń między żebrami, a szyja zapada między obojczyki niżej i niżej, czując, jak lasuje mi się mózg i ilość komórek mózgowych redukuje co sekundę o -1%, eliminując zbędne ruchy i oddechy, żeby zyskać dodatkowe ułamki sekund na wyrobienie dziennej normy, licząc wciąż od nowa do 250, kalecząc palce nożykiem do papieru, padając na cyce i umierając każdej minuty ze zmęczenia myślałam o tym, że nigdy, PRZENIGDY nie mogę dopuścić do tego, żeby taka praca stała się dla mnie koniecznością. Tę porzuciłam po trzech dniach.
     Teraz każdy pyta: co, ciężko było? Może byli dla ciebie niemili? Nie dawałaś sobie rady? Widzisz, a ludzie tak pracują. Trzeba zarabiać na chleb. Na produkcji trzeba pracować jak maszyna, trzymać tempo. Nie jest łatwo. A o pracę teraz trudno. Nie tak, jak kiedyś. Pewnie nie miałaś siły?...   
      Pytają i wiedzą wszystko, i nic, bo to wcale nie tak. Ja wiem przecież, że mogłabym się przyzwyczaić. I do 10h spędzanych 6 dni w tygodniu na dusznej hali, od 8 do 18, i do RMF FM ryczącego z głośnika za plecami, do stężenia estrogenu w powietrzu, zesztywniałego kręgosłupa, do zabójczej, taśmowej chałtury, smrodu kleju, nędznego rytmu. Mogłam do tego przywyknąć. Gdybym tylko chciała, dała sobie czas, nie uciekła. Ale nie chciałam.
       Jest taki wiersz, który jest o mnie: 

"jestem zmęczony jak Bóg,
który harował przez tydzień –
i nie stworzył świata…"
/Jarosław Borszewicz 

       Nie mam się za boga ani nie chcę tworzyć żadnych monumentów. Ale to jest o mnie, bo wyobrażam sobie, że ten bóg, który nie zrobił nic pięknego, mądrego ani szlachetnego, musiał się czuć tak samo, jak ja codziennie wieczorem wychodząc ze swojej fabryki, w której po całym moim wysiłku na długim białym stole zostawało tylko parę tysięcy jednakowych, idiotycznych, tekturowych pudełeczek, które prędzej czy później i tak trafią do śmietnika. Czyli wszystkie były nic niewarte. 
      Przypomina mi się Hantio ze Zbyt głośnej samotności, który 35 lat pracował przy papierze i to była jego love story, chociaż on też pracował rozpaczając. W głowie strofuje mnie wewnętrzny głos, Martin Eden z wyobraźni, który szepce kąśliwie, że kapryszę. Z drugiej strony me serce don Kichota pości, jak w piosence Nohawicy i boli mnie na myśl o tym, jak nieromantyczna, nudna i odmóżdżająca to była praca. 
       W ostatecznym rozrachunku - wstydzę się, bo nie pracuję. A pracować (tam) nie mogę, bo mnie boli serce. I to jest mój weltschmerz, moja despair story.

2 komentarze:

  1. Wiesz już Droga Eulalio, że dzięki Tobie odkryłam wiersz Jarosława Borszewicza i że bardzo mnie poruszył. A jednak, chociaż to trochę nie na temat, lubię wizję Boga który po sześciu dniach przysiadł sobie z wrażenia i powiedział "łoo ale dobre". :)
    pozdrawiam czule

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy on to mówił, musiał akurat patrzeć na Bieszczady. Nie widzę innej możliwości. :D

      Usuń