Pierwszy raz spotykamy się na ulicy. Jest październik, wieczór. Ona wysiada z autobusu. Ja nawet jej nie szukam, bo od razu widać. Trzyma mnie za łokieć. Na początku to zawsze trochę niezręczne: pozwolić trzymać się nieznajomej osobie tak długo, dziwnie, od razu. Nieprzyzwyczajonemu do dotyku ciału, które się z dotykiem wciąż nie może ośmielić, dać konieczność takiej interakcji, od której nie można uciec. Z ręką, która przecież nie może inaczej, nie może poradzić sobie sama bez mojej. Zabieram A do muzeum. Wciąż boję się, że idę za szybko/za wolno. Albo zrobię jej przykrość drobiąc kroki, albo nie dam nadążyć za sobą i zgubię. Uprzedzam, kiedy zbliża się krawężnik. Liczę stopnie schodów. Potem wstydzę się, kiedy pomylę się o jeden, i kiedy widzę, jak jej nogi się mylą. Niezgrabnie otwieram wszystkie drzwi. Kładę dłonie na oparciach krzeseł, i ciągle myślę, czy miejsce jest dobre. Bo to ja wybieram, decyduję i szukam. Moja uwaga jest na poziomie tak nieznośnej koncentracji, że zmusza do patrzenia we wszystkich kierunkach na raz, przewidywania rzeczy, zaglądania jednocześnie pod ziemię i w chmury. Później się oswajam. Z tym patrzeniem za kogoś i siebie na raz.
Tamtego dnia jest spotkanie o Fangorze. Biegam tu i tam w koszulce z logo fundacji, i bardzo chcę się przydać. Noszę karty z wizualizacją obrazów, słucham audiodeskrypcji i robię na żywo swoją. Staram się. Mówię, ile jest osób i jak wygląda miejsce. Przy długim stole lepimy też z plasteliny. Pytam Annę o to, jaki przynieść jej kolor. A ona ciągle powtarza, że mam wybrać najładniejszy. I to ciągle jeszcze jest dla mnie zobowiązujące, trudne, nadludzkie. Przejmuję się tą plasteliną, panikuję, wszystko wydaje mi się nieprawdopodobnie ważne. Tylko trochę z plasteliny, a najbardziej z bezradności, ugniatam kulę, która ma dwanaście kolorów, i wygląda jak szarofioletowy glut, który niczego nie przypomina.
Anna chodzi w niemodnych okularach, które mają przyciemniane szkła. Przez jej okulary prawie nic nie widać. Są na nich rysy zbierane przez prawie osiemnaście lat, dużo odcisków palców i plam bez znaczenia. W sumie: A ma dwie pary oczu i tylko pół twarzy. Prawie zawsze zakłada czapkę albo kapelusz. Szerokie ronda i daszki zasłaniają pomarszczone czoło, okulary i nos. Kiedy praży słońce, A przebiera swoje blade ciało w obszerne koszule i szale. Nawet siwe włosy od dawna chowa pod czerwoną farbą. Trudno coś zobaczyć przez te maski i znaki. Czasami w ogóle nie widać niczego, i nawet nie wie się, kiedy A się cieszy, a kiedy jest smutna i czemu jest.
W lipcu jadę z A na wakacje. Czarno widzę. Boję się, czy wystarczą nam jedne-wspólne-moje oczy, przez które tylko ja będę patrzeć za dwie. W kajaku nad Narwią, na dzikim Podlasiu z namiotem i rudym psem. Ale jadę. Zbieram przygody. Jeśli mogę patrzeć za kogoś, to może znaczy, że tak właśnie trzeba. Może ktoś wymyślił, że to będzie dobry pretekst: na interakcję. Żeby pokazać jeszcze raz, jak bardzo ważna jest więź człowiek-człowiek. Trudno powiedzieć.
Mija tydzień. Ja zbieram historie.
W wiejskich sklepach zawsze chodzimy za rękę. Jeśli można, Anna trzyma się wózka. Ja mówię na przykład, że z prawej strony mamy konserwy, z lewej makaron, na końcu alejki dżem. Jest jak w Muzeum Sztuki Nowoczesnej albo Zachęcie. Na chwilę zostaję kuratorem wystawy stałej, specjalistką od artu i desingu z nurtu: spożywcze. Kolory kartoników, woreczków, rolek i skrzynek obmyśla się przecież w każdej handlowej galerii rozmaitości z barokowym przepychem. Podpisy mistrzów odczytuję więc z etykiet wyraźnie, dbam, żeby się nie pomylić na spacerach po alejach sław. Tu Pudliszki, tam dr Oetker, gdzieś indziej Gelwe. Skrupulatnie informuję, jeśli gdzieś są nektarynki w promocji. Albo czy warto brać dzisiaj banany. Anna czasami pyta na przykład: duże, to znaczy jakie? Albo: obok, to znaczy gdzie? Biegam, ściągam rzeczy z półek, i wkładam jej w ręce. Podejrzliwie tam na nas patrzą. A ja nie mam lepszych odpowiedzi, niż podawanie produktów drżącym, niepewnym rękom, które sczytują z kształtów to, co chcą wi(e)dzieć.
Teraz zamknij oczy. Wyobraź sobie, że mówię do ciebie: podaj mi to, chodźmy tam, tamta pani jest tutaj… Widzisz? W języku Anny nie ma zaimków wskazujących. Cały czas trzeba się uczyć paraleli. Czegoś, co zastąpi wskazanie dłonią albo wzrokiem. Ten język ma swój słownik. Jest zrobiony z przymiotnika, który nie porównuje do niczego. Kolory są pragmatyczne, mówią tylko o tym, że coś jest gorące, dojrzałe, przypalone, stare. Kiedy się tym językiem mówi, buduje się od A do Z portrety ludzi, domy z cegły i drewna, choreografię tańca w głowie a nawet pocztówki z miejsc. Pantomimę tego, co się widzi poza dotykiem i dźwiękiem. Bo to jest język odpowiedzialny. Można nim interpretować, ale tylko to, co się wie naprawdę. Trzeba zostawiać miejsce na cudze widzenie, na to, którego i nie ma, i jest.
Wcześniej, jeszcze przed Podlasiem, jadę z dwoma niewidomymi kobietami na manicure. One do mnie dzwonią, tłumaczą, że trzeba koniecznie na targ przy Bakalarskiej, i że tam są Chinki, które robią najlepiej, więc trzeba koniecznie do nich, tylko że nie ma jak. Patrzę wtedy na swoje krótkie, zniszczone paznokcie, co dwa razy w życiu przeżyły kosmetyczkę, i przypomina mi się szalony lakier, który zdrapał się zaraz na zajęciach ze wspinaczki a potem do zera przy koniach. Patrzę i myślę: co tam, jedziemy. Wiem, że nie muszę rozumieć. Następnego dnia przejeżdżamy więc całą Warszawę. Przeciskamy się w deszczu między straganami i szukamy wolnego fotela między kebabem a fryzjerem. W plastikowej budzie, do której w końcu wchodzimy, jest pięć rodzajów tapety. Przestrzeni tyle, co w małym, zielonym kiosku ruchu. Wszędzie sztuczne kwiatki w słoikach i kilka Chinek, które wciąż rozmawiają po swojemu ze sobą, a ani trochę z nami. Znowu wybieram kolor. Niejednoznaczny miks pomarańczowego, łososia i różu. Później zasypiam oparta o plastikową ścianę tej budy. Przesypiam deszcz, i dopiero kiedy wychodzimy budzę się, żeby sprawdzić, czy reszta jest policzona jak trzeba i czy zgadza się z wymiętym paragonem.
Na wakacjach Anna ma paznokcie w moim kolorze. To znaczy tym, który ja wymyśliłam. To takie uczucie, które nie jest do opowiedzenia. Myśli się: drobiazg. A pod powierzchnią, w każdym obrazku tutaj, jest coś takiego, co mnie okropnie przejmuje. Jest jakaś inna, kosmiczna rzeczywistość, której może nigdy nie zrozumiem do końca. Żadne współczucie. Pewniej: ciekawość, ciekawość, ciekawość. Tego, ile i jak bardzo subtelnych sposobów jest na to, żeby sczytywać sobie do środka to, co jest.
pamiętam pierwszy raz
OdpowiedzUsuńsłabo to widziałam, oj słabo
widziałam tylko swój strach, swoje skrępowanie, swój łokieć
pierwszy raz skończył się lądowaniem w świecie bez granic
widzę już coraz lepiej, całkiem znośnie