piątek, 7 czerwca 2013

     Wiem, od teraz, jakie to uczucie mieć na rękach trupa. Siedzę tu i wyję. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Komputer został otwarty. W połowie siódmego odcinka Greys'ów usłyszałam wycie. Straszne, nieludzkie. Gorsze, niż w horrorach, bo prawdziwe, dobiegające z mojego własnego balkonu i pełne takiego bólu, jaki trudno sobie pewnie wyobrazić. Komputer został włączony, bo wybiegłam. Bruno leżał na podłodze, zupełnie płasko, dziwnie, tak, jak żaden kot nigdy się nie kładzie. Wył. Ciocia przyniosła go od sąsiadów. Pamiętam tylko to wycie. Telefony do rodziców, których żadne z nich nie odbierało. I ten jeden do taty, który odebrał po moich nastu próbach i nakrzyczał, że mu zawracam głowę, bo co on ma moim zdaniem zrobić. Później mojego kota, kota, który rano był jeszcze całkiem zdrowy, kładłam na narzucie z fotela i biegłam z nim do samochodu cioci. On wił się z bólu. Prężył i napinał. Wyliśmy już razem, całą drogę i dalej. Drzwi do weterynarza były otwarte na oścież. Pani, która była w gabinecie, cofnęła się przerażona. Mój kot leżał na stole, a ona pytała mnie, co robimy. Byłam w stanie kiwać głową, wyrzucać z siebie jakieś nieskładne, urywane słowa. Próbowałam jej powiedzieć, że może go uśpijmy, ale głos łamał mi się i uciekał. Pytałam, czy jego będzie bolało, gdyby go spróbowała uratować. Miało nie boleć. A ona ratować. Zrobiła mu zastrzyk ze sterydów i dała leki. Patrzyłam zza mgły, prawie nic nie pamiętam, tylko to, jak on się męczył. Miał ogromne nieruchome oczy, nie reagowały już na światło. Leżał wyciągnięty, podrygujący. Trzymałam go. Ona mówiła, że to musiało być zatrucie. Że może mamy sąsiada, który ma gołębie. To niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie. Czułam, jak robi się zimny. Jak mu staje serce, coraz słabiej bije. Podrygiwał jeszcze, wiele razy. To podobno reakcja na leki. Wydawało mi się, że na moich oczach umarł setki razy. Myślałam, że to koniec, kiedy on poruszał nagle gwałtownie łapą albo zarzucał głową. Tak samo ciało reaguje na amfetaminę. Tak mówiła. A on stygł i sztywniał. Próbowałyśmy zamknąć mu oczy, ale nie udało się do końca. Zostały szpary. Za nimi źrenice wielkie, ogromne. Niosłam go na tej narzucie do samochodu wyjąc. Nie pamiętam, kiedy byliśmy z powrotem. Padał wtedy deszcz. Taki wielki. Siedziałam na schodach cała mokra wyjąc. Krew ciekła mi po nogach. Prawie dwie godziny. Przyszedł tata. Krzyczał. Co jest kotu. Martwy.